Na nic protesty, akcje i kampanie typu: „Nie wsiadaj, nie krzywdź”. Na drodze do Morskiego Oka wciąż wiją się ogony kolejkowiczów, czekających na miejscową atrakcję — podwózkę, a umęczone konie ciągną w upale przeładowane „turystami” wozy. Tam i z powrotem. Każdego roku część z nich trafia do rzeźni, bo są już tak wyeksploatowane, że nie dają rady pracować. Więc się je wymienia. Na kolejne, kolejne i kolejne. Jak bezużyteczne już części silnika.
Petycje w sprawie likwidacji transportu konnego na tej trasie, kierowane od lat do dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego, niewiele dają. Czemu zresztą miałyby cokolwiek dać, skoro to taki dochodowy biznes?
Niespełna trzy lata temu Jagienka Wilczak pisała w „Polityce”: „To już drugi koń, który umarł, ciągnąc do Morskiego Oka wóz wypełniony klientami. Celowo używam słowa umarł. Czasownik padł — używany przez zainteresowanych, zwłaszcza górali — uważam za bezczelny eufemizm”.
Zdumiewające, ale dyskusja czytelników, sprowokowanych tekstem, toczyła się głównie wokół kwestii językowych. Że niestosownie jest pisać o koniu — umarł.
Przykład? „W języku polskim mówimy, że zwierzęta zdychają, a ludzie umierają. Brzmi naprawdę śmiesznie, kiedy powiemy, że koń umarł. I nie ma tu żadnej chęci uwłaczania komu- czy też czemukolwiek. Po prostu taka jest właściwość języka”.
Istnieje tylko jedna właściwość języka — że ewoluuje i zmienia się w czasie. Zdziwiliby się więc mocno tamci dyskutanci, gdyby — w przerwie na zamieszczanie komentarzy w internecie — zechcieli zajrzeć do etymologicznych słowników.
Czasownik „zdychać” w staropolszczyźnie był jeszcze zupełnie neutralny znaczeniowo, więc używano go także w odniesieniu do ludzi. I nie było w tym nic niestosownego. Wspólnie z innymi wyrazami — jak dusza, oddech, dech, tchu — wywodzi się z jednego praindoeuropejskiego pnia. (Niektórzy etymolodzy dopatrują się w tej grupie wyrazowej pokrewieństwa z greckim theos — bogiem, ale to już rozważania bardziej filozoficzne niż językowe). Zdychać to zatem —etymologicznie, historycznie — nic innego jak „wyzionąć ducha”, „wydać ostatnie tchnienie”.
Przyznam, nie wiem, kiedy dokładnie wyrażenie to nabrało pejoratywnego znaczenia, ale od tamtego czasu przypisano je wyłącznie zwierzętom. Oddzielono od historycznego pnia i nadano pogardliwą łatkę. Zgodne to zresztą z naszą wielowiekową, antropocentryczną tendencją, lekceważącą wszystkie inne gatunki poza ludzkim — inwektywy odzwierzęce należą przecież ciągle do najpopularniejszych (zezwierzęcenie, bydlę, świnia, krowa, suka, ty psie, ty ośle, ty małpo). Że nie ma w tym logiki — dobrze wiemy. Przez wieki wierzono, że zwierzęta nie mają emocji ani uczuć, a jednocześnie przypisywano im najgorsze z ludzkich cech. W psychologii mechanizm ten nazywa się — jak mi się zdaje — projekcją.
Ale czasy zmieniły się. Zrozumieliśmy w końcu (a nawet zapisaliśmy to w ustawie, choć stosunkowo — wstyd, ach, wstyd — niedawno temu), że zwierzę nie jest rzeczą. Że jest zdolne do odczuwania bólu, a także takich emocji jak strach, złość, radość, miłość. Ci, którzy mają koty lub psy, wiedzą o tym najlepiej. I żaden z nich po śmierci ukochanego zwierzęcia, nie powiedziałby o nim — zdechł. Idę o zakład.
Czemu więc konie z Morskiego Oka traktujemy wciąż tak instrumentalnie? Bo nie są nasze?
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis