KOŃ JAKI JEST…

Lud zawsze pragnął ofiar i władza ofiary ludowi dawała
Lud zawsze pragnął ofiar i władza ofiary ludowi dawała

„Koń jaki jest każdy widzi”, napisał blisko 300 lat temu ksiądz Benedykt Chmielowski w „Nowych Atenach”. Dalej ów ambitny proboszcz dodaje o koniach trochę ciekawostek, ale sedno definicji zawiera się w pierwszych pięciu słowach i zrobiło niesłychaną karierę. Cóż, koń jaki jest, każdy widzi, takoż widzi, jakie są stół, szklanka, woda, słup, gazeta, cegła oraz tysiące innych rzeczy. Ale bywają słowa, których sens każdy widzi tak, jak mu wygodnie.

Nie wgłębiając się w semantykę, semiotykę i inne dyscypliny zajmujące się badaniem znaczenia słów, powiedzmy tylko, że takie pojęcia – jak choćby „prawo”, „sprawiedliwość”, a też „godność” czy „honor” – są definiowane i rozumiane inaczej w różnych kulturach, ale dla ludzi jednej kultury – muszą być jednoznaczne. Koń może być wyścigowy, roboczy, gniady, srokaty, perszeron, arab, anglik, kucyk nawet – ale zawsze pod pojęciem „koń” musi być koń, a nie koza czy krowa. W Biblii czytamy, że chcąc ludziom uniemożliwić zbudowanie wieży do nieba, Bóg pomieszał im języki. Później, w całej ludzkiej historii, już nie Bóg, ale ludzie mieszali znaczenia słów i zawsze w jednym celu: rozbicia społecznego spokoju, wojny i rewolucji.

Podstawowymi pojęciami w naszej obecnej europejskiej cywilizacji są „rządy prawa” i „demokracja”. Wchodząc do Unii Europejskiej, Polska podpisała dokumenty, w których pojęcia te precyzyjnie zdefiniowano. Rządy prawa oznaczają, że sądy są niezależne od władzy wykonawczej, prawo jest jednakowe dla wszystkich i przepisy prawa niższego rzędu nie mogą być sprzeczne z prawami wyższego rzędu. Demokrację rozumie się jako rządy większości z bezwzględnym poszanowaniem praw mniejszości: wyznaniowych, etnicznych, światopoglądowych, politycznych i orientacji seksualnych też. Nad przestrzeganiem tych zasad i postanowień traktatowych czuwa Trybunał Sprawiedliwości UE. Jest to zgromadzenie sędziów, wybitnych prawników z państw-członków UE.

Jeśli przeto polski rząd ogłasza, że nie będzie realizował – i nie realizuje! – postanowień tego gremium, albowiem decyzje TSUE ograniczają naszą suwerenność (co ma niebawem stwierdzić pani Pawłowicz, jako sędzia TK) – to wypisujemy Polskę z Unii Europejskiej. Ten cel jest chwilowo niejawny, bo jeszcze nie ma wsparcia większości Polaków, ale propaganda rządowa pracuje i poparcie dla naszego członkostwa w Unii systematycznie spada. Dowodem intencji władzy było zgłoszenie do TSUE żony posła PiS i fanatyka z Ordo Iuris. Oczywiście te kandydatury odrzucono, ale można w TVP ogłosić, że Bruksela jest wrogiem Polski, bo dybie na naszą suwerenność.

Tymczasem w odróżnieniu od konia, nie można o suwerenności powiedzieć, że każdy ją widzi tak samo i tak samo rozumie.

Nie trzeba być profesorem prawa ani nawet być specjalnie inteligentnym, aby wiedzieć, że nigdy nie było, nie ma i nie będzie państwa czy narodu całkowicie suwerennego; nawet minister Ziobro wie, że każda międzynarodowa umowa jest dobrowolnym zrzeczeniem się części suwerenności. Przecież prezydent Duda ofiarował prezydentowi Trumpowi wyjęty spod polskiego prawa i administracji kawałek Polski dla obcej armii i jakoś nikt, nawet minister Ziobro ze swoim hufcem wiceministrów, nie krzyczał o ograniczaniu suwerenności.

Więc nie o żadną suwerenność chodzi. Hasło walki o „suwerenność” – jak o „godność” czy „wolność” – rodzi silne emocje, wzbudza wręcz instynkty plemienne i dlatego świetnie nadaje się do maskowania prawdziwych intencji politycznych. Niby więc broniąc „suwerenności”, PiS walczy z Unią Europejską o prawo do złamania fundamentalnej – mówi się konstytutywnej – zasady funkcjonowania Unii: niezależnego sądownictwa (bo tylko wtedy orzeczenia krajowych sądów są wiążące dla wszystkich państw). Solidarna Polska głosując przeciw unijnym miliardom broniła prawa ministra Ziobry do mianowania, jak to czynili drzewiej monarchowie, uległych mu sędziów i podporządkowania sobie wymiaru sprawiedliwości. Tymczasem ratyfikacja Funduszu Odbudowy może wzmocnić unijną kontrolę nad praworządnością i takiego ograniczenia swojej suwerenności obawia się minister sprawiedliwości i prokurator generalny RP.

Obecnej władzy chodzi o to, aby nic i nikt, ani prawa krajowe ani międzynarodowe traktaty, jej nie ograniczały. Stąd, przypomnijmy, jedną z pierwszych ustaw PiS zlikwidował konkursy (wymogi wykształcenia i doświadczenia) na wszelkie stanowiska w państwowej administracji i w spółkach Skarbu Państwa, a jedną z ostatnich ustaw dopuścił do służby dyplomatycznej osoby bez znajomości języków obcych, bez studiów. Czy te nowe partyjne „elity” wywalczą nam większą suwerenność…?

Unia Europejska jest organizacją opartą na poszanowaniu wspólnych wartości, a na ich czele są prawa człowieka, niezależne sądy, niezależne media, trójpodział władzy, wolność zrzeszania się, samorządność itd. To są wartości wypracowane przez najtęższych myślicieli europejskich po doświadczeniach wojen religijnych, rewolucji, ponurych despotyzmów, nacjonalizmów i ludobójczych eksperymentów komunizmu i faszyzmu. Wszystkie państwa członkowskie walczą oczywiście o swoje interesy w niezliczonych w Unii negocjacjach, ale tylko Polska – bo nawet nie Węgry – walczy z Unią jako taką. A moc słowa „suwerenność” sprawia, że broniąca tak rozumianej „suwerenności” władza ma wciąż poparcie milionów rodaków, również tych chcących być w Unii!

Czy wypisanie Polski z Unii, rezygnacja z politycznego i gospodarczego wsparcia tej potężnej organizacji w obliczu agresywnej Rosji – zwiększy polską suwerenność? A to rychło nastąpi, jeśli nie de iure to do facto. Bo chociaż nie ma w Unii procedury wyrzucania, i nie ma Unia takiego interesu (polski rynek, rezerwuar niezłej siły roboczej itd) to politycznie i kulturowo Polska już jest outseiderem i na decyzje unijne wpływ ma znikomy.

Oto inne mocne słowo: „ideologia”. W rządowej propagandzie słowo „ideologia” ma straszyć – jak „pożar” albo „gwałt”.

Słownikowo to oznacza zbiór poglądów, przekonań, ocen opisujących rzeczywistość i regulujących zasady postępowania. Ideologia może być chrześcijańska albo oświeceniowa, liberalna lub socjalistyczna, różna. Ale niedawno polski wiceminister edukacji i nauki, Tomasz Rzymkowski, nakazał wykreślać z podręczników pojęcie „prawa zwierząt”, bo to ideologia (skąd, na Boga, prezes Kaczyński, ten erudyta i przyjaciel nie tylko kotów, bierze takie indywidua?)

Ideologii trzeba się bać, stąd ideologia LGBT i gender. To jakby powiedzieć, że istnieje ideologia astronomii, leśnictwa czy kardiologii (chociaż nauka może być uwikłana w ideologię, wszak Kopernik nie mógł opublikować swojego dzieła, gdyż było sprzeczne z ideologią chrześcijańską). Użycia słowa „ideologia” w kontekście LGBT czy gender jest więc manipulacją, skutecznym sposobem na wzbudzenie społecznych podziałów.

Pojęcie LGBT oznacza tylko i wyłącznie osoby homoseksualne, biseksualne i transpłciowe. Powiedzenie więc, że LGBT to nie ludzie, ale ideologia świadczy albo o głupocie, albo o świadomej manipulacji. Oczywiście takie stwierdzenie jest umocowane w jakiejś ideologii – dowodzi być może „zbioru przekonań i poglądów” na przykład prezydenta Dudy – ale na pewno nie jest to ideologia chrześcijańska; nie ta, której fundamentem jest Kazanie na Górze i nakaz poszanowania bliźniego, nie ideologia, którą definiował Jan Paweł II, a tym bardziej papież Franciszek. Jaka więc stoi za tym wszystkim ideologia, która tej mniejszości ludzi chce odebrać godność i wolność do życia, jakie prowadzą?

Najprościej rzecz ujmując, chodzi o mobilizację ludu wokół władzy, a ten cel najskuteczniej w całej historii osiąga się pielęgnując i wzbudzając lęki i podziały, strasząc ludzi innym, nieznanym. Kiedyś rozpalano stosy, bo lud wierzył, że czarownice sprowadzają dżumę, a Żydzi robią macę na krwi chrześcijańskich dzieci. Dzisiaj w rządowej telewizji i rządowych gazetach wmawia się milionom prostych ludzi, że geje chcą zlikwidować polską katolicką rodzinę albo przeobrazić chłopczyka w dziewczynkę.

Władza państwowa – przez edukację, propagandę, politykę kulturalną – ma wpływ na społeczną świadomość. Dość przypomnieć, że jeszcze w latach 50. w Wielkiej Brytanii genialnego matematyka i twórcę komputerów, Alana Turinga, zaszczuto procesami i doprowadzono do samobójstwa – bo był gejem. Dzisiaj w europejskim cywilizowanym państwie coś takiego jest niewyobrażalne: tolerancji uczą szkoły i kościoły, studia filmowe kręcą tysiące obrazów promujących szacunek dla płciowych, seksualnych i tożsamościowych inności. W Europie tylko w Polsce w szkołach, kościołach i w państwowej telewizji straszy się lud ideologią LGBT. Straszy skutecznie – słowem…

Oto kolejne słowo gender. Żeby walczyć z ideologią gender polscy parlamentarzyści dyskutują nad wypowiedzeniem tzw. Konwencji Stambulskiej (wypowiedziała ją Turcja, bo Erdogan zawiera ściślejszy sojusz z mułłami). Oczywiście wszystkie posłanki i wszyscy posłowie deklarują, że są przeciwni  maltretowaniu dzieci i kobiet w rodzinach.

Jednak pozarządowe organizacje wspierające maltretowane kobiety i dzieci zostały pozbawione przez polski rząd wsparcia.

Rzecznikiem praw dziecka wybrano specjalistę od kościelnych rozwodów i jeszcze niedawno PiS procedował ustawę głoszącą, że pierwsze pobicie żony przez męża nie podlega karze. Czy dlatego, że św. Paweł pisał, że „żony niechaj będą poddane swoim mężom”, więc odebranie mężowi prawa do dyscyplinowania pięścią żony jest gwałtem na naszej tradycji i burzeniem naszej narodowej tożsamości?  Takiej tradycji broni nasza władza?

Benedykt Chmielowski byłby napisał (gdyby znał to słowo), że gender czym jest, każdy wie: to dział nauki zajmującej się badaniem i wyjaśnianiem pozycji, roli, sytuacji, praw kobiet i mężczyzn w określonych kulturach. Wyjaśnia, dlaczego w Kabulu kobieta może wyjść z domu tylko w towarzystwie ojca, brata czy dorosłego syna, a w Warszawie może być premierem; dlaczego w Arabii Saudyjskiej kobieta za pozamałżeński seks zostanie ukamienowana, a w USA nikogo nie obrusza serial „Seks w wielkim mieście”.

Gdyby w XIX wieku dzielne kobiety (a też nieco mężczyzn) nie zakwestionowały  „naturalnego porządku” podporządkowania kobiet mężczyznom (czyli uprawiały gender studies), pani Pawłowicz nie byłaby sędzią, pani Kempa nie byłaby eurodeputowaną, pani Szydło nawet nie wyobrażałaby sobie, że będzie szefem polskiego rządu, a pani Godek prała pieluchy, a nie rządziła sporą częścią polskiego parlamentu. Tymczasem wymienione panie są najzajadlejszymi antyfeministkami! A wraz nimi miliony polskich kobiet, głosując na tę władzę, popierają walkę z „ideologią gender”. Paradoks? Nie. Taka jest moc słowa.

Obecny szef państwowej telewizji stwierdził kiedyś, że lud jest ciemny i wszystko kupi. Jeśli tak, to potwierdzają się obawy największych politycznych myślicieli, od Arystotelesa począwszy na Jeffersonie skończywszy, którzy pisali, że demokracja może oznaczać rządy wzburzonego demagogią motłochu. A demagogia – to słowa. Słowa specjalnego znaczenia właśnie. Koń jaki jest – każdy widzi. I co z tego?

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*