„Gdzie początek tego końca, którym kończy się początek?” – pytał swego czasu nieoceniony Koźma Prutkow, nie myśliciel, nie literat, nawet nie postać z krwi i kości, ale zręczna mistyfikacja literacka, pod maską której ukryło się czterech dziewiętnastowiecznych rosyjskich poetów (jeden nosił nazwisko Tołstoj, a trzech pozostałych – Żemczużnikow). Tworząc Prutkowa, stworzyli parodię aforysty doskonałego, który banał ukryty w wypowiedzi potrafił cyzelować aż do absurdu, podając go ostatecznie w formie myśli skończonej i złotej.
Nie o Koźmę jednak chodzi, a o „początek” i „koniec” – te symboliczne otchłanie, dwie strony filozoficznego medalu, wieczne utrapienie poetów, myślicieli i lingwistów. Któż mógłby bowiem pomyśleć, że oba te, tak przeciwstawne znaczeniowo, słowa mają jedno wspólne źródło? A jednak.
Owym źródłem jest praindoeuropejski rdzeń *kon- / *ken- . Pierwszy zachował się bez zmian (i rozpoznajemy go dzisiaj w słowie „koniec”, a także słowach: zakon, skon, doskonały, wykonać itp.), w drugim doszło do wymiany głosek: zbitka „en” przekształciła się w samogłoskę nosową, a ta z kolei zmiękczyła poprzedzające ją „k”, przybierając formę *czę- / *czą- (i tę już odnaleźć możemy w słowie „początek”).
Dlaczego słowa pochodzące ze wspólnego pnia tak rozbiegły się znaczeniowo? Językoznawcy spekulują na temat do dziś. Być może już pierwotnie cząstka *ken / czę /czą oznaczała – jak zauważa Krystyna Długosz-Kurczabowa – „zamiar, podejmowanie działania, wstępną jego fazę”, a *kon – „skutek, rezultat i ostatnią fazę działania”.
Jak by nie było, „początek jest nierozerwalnie połączony z końcem, a co ma początek, musi mieć i swój koniec”, pisze filozoficznie Władysław Kopaliński. Wszak początek to zmierzanie do czegoś, do jakiegoś celu… a także przyczyna czegoś – stąd m.in. w średniowiecznych rotach sądowych „za jego początkiem” oznaczało właśnie tyle, co „za jego przyczyną”.
To zresztą nie jedyny przykład takiego paradoksalnego pokrewieństwa. Podobnie rzecz ma się choćby ze słowami „słony” i „słodki”. Znów musimy się przy tym cofnąć do czasów praindoeuropejskich i wspólnego późniejszym językom (słowiańskim, germańskim, romańskim ) prasłowa, jakim było „sal” (sól).
Tylko Litwa jedyna, zauważa Aleksander Brückner, „zastąpiła nazwę soliprzez druska(właściwie 'okruch’), stąd nazwa Druskieniki (’solanki’)”.
Z naszej soli wzięły się za to: i słonina, i solanka, i rosół (a właściwie, jak podaje Brückner, roz-sół: czyli rozsolona woda). A nawet, jak wywodzi młodszy od Brücknera o sto lat Samuel Linde: ślina, łza i zołza.
Skąd więc późniejsza słodka dominanta? Stąd, przekonują językoznawcy, iż rzeczy słone stały się szybko synonimem rzeczy smacznych, a te z kolei z czasem zaczęto utożsamiać ze słodkościami. Wystarczyła drobna inwersja i oto „sal/sol” przeszło w „slod”…
Brzmi to jakoś mało wiarygodnie? Cóż, jak powiedziałby Koźma Prutkow: „nikt nie ogarnie nieogarnionego”.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis