Mówić ludziom trzeba to, czego ludzie chcą słuchać. Przy okazji mówienia tak, jak ludzie lubią i tego, co ludzie chcą – można przemycić treści dla mówcy ważne. W trywialnym skrócie tak brzmi pierwsza zasada retoryki. Ważna od tysiącleci. Dzięki jej fenomenalnemu stosowaniu do historii przeszły postaci Demostenesa, Seneki, Cycerona; dzięki jej wykorzystaniu sukcesy odnosił Aleksander, Savonarola i Hitler. I chociaż dzisiaj sztuka retoryki zeszła jakby na plan dalszy – bo polityka, sztuką i ideologią rządzą specjaliści od PR, różni spin-doktorzy i konsultanci od kształtowania wizerunku – bywa jednak nadal przydatna i skuteczna.
Dlatego nic a nic mnie dziwią doniesienia różnych gazet o kapłanach, którzy strofują w kazaniach wiernych za to, że „uczłowieczają zwierzęta”. Bo pomyślałby ktoś: przecież w tych kościelnych ławach najwięcej babć, które swoje psy i koty kochają bardziej, niż siebie, przecież większość polskich rodzin ma jakieś zwierzę w domu, przecież te wszystkie ruchy obrońców praw zwierząt są nadzwyczaj popularne – to po co gadać takie rzeczy? Ludzi denerwować. Babciom się narażać.
Błąd! „Uczłowieczanie” zwierzaków, chociaż w bajkach jak najbardziej dopuszczalne, w życiu realnym prowadzi do przyznawania im „ludzkich” praw w rodzinie (kochania ich, opieki, podporządkowania się ich potrzebom, nieraz kosztem potrzeb własnych czy innych domowników), a tym samym sprzeczne jest z fundamentalnym dogmatem: nierówności. Wszak powiedziano: stworzono Człowieka, aby korzystał z ziemi i zwierząt. I brzmi to pięknie i dostojnie.
Warto więc narazić się kilku babciom i nawiedzonym ekologom, aby tę prawdę dobitnie przypomnieć: Człowieku, jesteś najważniejszy, jesteś ponad wszystkim, masz duszę, której ani świnie, ani bydło, ani obdzierane ze skóry nutrie, ani nawet twoje koty i psy nie mają. Jesteś lepszy! I zgromadzeni w świątyni wierni z wielką przyjemnością i jeszcze większą satysfakcją takich słów słuchają, wzbierają w nich uczucia mocy i wielkości i dumni są z tego, że – choć nie muszą – to psa karmią i kota u babci tolerują. Przy okazji czują się rozgrzeszeni, gdy – gdy muszą jechać do Egiptu na wakacje – psa przywiążą do drzewa, kota wyrzucą za drzwi albo chomika do śmietnika. Pan może wszystko.
Owszem, był Franciszek z Asyżu. Mówił o miłości, karmił ptaszki, kochał krówki. Ale to postać wyjątkowa. W plebejskim habicie nawoływał do ubóstwa i miłości – czyli do tego, do czego nawoływali w owym czasie paleni na stosach i w pień wyrzynani katarzy, waldensi, ubodzy z Lionu i inni reformatorzy – i pewnie też byłby skończył na stosie, gdyby nie zawarł w 1210 roku znakomitego kompromisu z Innocentym III: że ubóstwo i miłość są najważniejsze, że Apostołowie byli ubodzy, ale to nie znaczy, że ubogi ma być papież, biskupi, kardynałowie i opactwa zakonne. Więc przeżył Franciszek, został nawet świętym, a przy okazji został po nim ten jakże przydatny animalistyczny epizod w Kościele. Chociaż już bez naśladowców, bo w istocie bez znaczenia…
W pewnej bibliotece w Tychach przygarnięty kot Kubuś mieszkał sobie przez sześć lat. Do czasu, kiedy jakiś anonimowy czytelnik nie napisał do pani dyrektor wszystkich miejskich bibliotek, że ma alergię i kota trzeba przepędzić. I pani dyrektor – wbrew rozpaczliwej obronie Kubusia ze strony setek czytelników – kazała kota wyrzucić. Bo ten kot wredny – mówi pani dyrektor – wszedł nawet do szopki betlejemskiej.
I chociaż pani dyrektor kocha św. Franciszka, to jednak bardziej kocha szopkę, do której żywemu zwierzakowi wstęp jest bezwzględnie wzbroniony pod karą eksmisji na mróz.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis