Na początku okupacji
został zaprzysiężony jako urzędnik podziemnego państwa polskiego. Sam się do tej roboty nie pchał, ale i specjalnie od niej nie mógł się wywinąć, bo przecież przed wojną prowadził w starostwie tajną kancelarię. Teraz do jego obowiązków służbowych należało noszenie przesyłek kurierskich z Częstochowy na Węgry. W jedną stronę przenosił jakieś dokumenty, a wracał z dolarami. A gdy już nabrał wprawy i dokładnie poznał wszystkie trasy przerzutowe, to zaczął przemycać ludzi, których nazwisk nie znał i nie chciał znać, bo tak było i dla niego i dla nich bezpieczniej. Za tę pracę nie dostawał żadnego wynagrodzenia. Znał niemiecki, był bardzo ostrożny, więc szło mu całkiem dobrze.
Gestapo aresztowało go w Częstochowie dopiero 27 lipca 1944 roku. Od jednego ze znajomych klawiszy dowiedział się, że zadenuncjował go volksdeutsch, z którym konkurował o rękę sąsiadki. Został osadzony w więzieniu na Zawodziu. Przesłuchiwano go kilkakrotnie. Bito za każdym razem i kazano mu się przyznać do tego, że jest partyzantem oraz ujawnić kolegów. Udawał, że nie zna języka niemieckiego, więc kiedy tłumaczono pytania na język polski, miał trochę czasu na przygotowanie sensownej odpowiedzi, o ile oczywiście wcześniej nie tracił przytomności. Ale nawet w malignie zaprzeczał jakoby był partyzantem, co było zgodne z prawdą. Urzędnik polskiego państwa podziemnego miał bowiem zakaz wiązania się z jakąkolwiek partyzantką, a on tego zakazu nie miał zamiaru łamać.
W końcu dano mu spokój, bo oprawcy doszli do wniosku, że tak pobity człowiek nie może kłamać i faktycznie jest dla nich bezwartościowy. Znajomy klawisz twierdził, że wkrótce wyjdzie na wolność, ale widać inaczej było mu pisane.
Poszła plotka po Częstochowie
że AK ma odbijać więzienie, więc pod koniec października odtransportowano wszystkich więźniów z Zawodzia do Gross-Rosen. W obozie esesmani „powitali” ich biciem i wyzwiskami. Biegiem dotarli do łaźni. Tam na komendę zrzucali z siebie ubrania cywilne. Mżył deszcz, było przenikliwie zimno. Nadzy czekali w kolejce do fryzjera, a następnie na kąpiel w ukropie i lodowatej wodzie.
Na koniec należało zanurzyć się w kadzi z jakimś środkiem dezynfekującym i pobrać pasiak. Nazwisko tracili w momencie otrzymania pasków materiałów z numerem, które należało naszyć na spodnie i bluzę.
że AK ma odbijać więzienie, więc pod koniec października odtransportowano wszystkich więźniów z Zawodzia do Gross-Rosen. W obozie esesmani „powitali” ich biciem i wyzwiskami. Biegiem dotarli do łaźni. Tam na komendę zrzucali z siebie ubrania cywilne. Mżył deszcz, było przenikliwie zimno. Nadzy czekali w kolejce do fryzjera, a następnie na kąpiel w ukropie i lodowatej wodzie.Na koniec należało zanurzyć się w kadzi z jakimś środkiem dezynfekującym i pobrać pasiak. Nazwisko tracili w momencie otrzymania pasków materiałów z numerem, które należało naszyć na spodnie i bluzę.
Kiedy przebrali się w pasiaki, zarządzono zbiórkę na placu apelowym. Na drewnianym podwyższeniu stanął komendant, a obok niego szef biura obozu, więzień z Warszawy, który był jego tłumaczem. Zapamiętał tylko tyle, że już stąd nie wyjdzie żywy. I te słowa z dnia na dzień stawały się ciałem. Więźniowie marli jak muchy.
Przez trzy tygodnie
wrocławski sutener i bandyta Kurt Vogel uczył ich karności. Pastwił się nad chorymi i słabymi. Zabijał ludzi metalowym prętem i pięściami tylko za to, że nie potrafili błyskawicznie zdjąć czapki, paść na ziemię, czy skakać żabką. Wiedział, że w tej „szkole” Vogla długo nie wytrzyma, więc kiedy podczas jednego apelu poszukiwano wykwalifikowanych ślusarzy, natychmiast się zgłosił.
Niemiecki majster w obozowych warsztatach sprawdził, czy potrafi posługiwać się pilnikiem, a kiedy egzamin wypadł pomyślnie, wraz z innymi przewieziono go do „Famo Werke”, czyli do powojennego wrocławskiego „Dolmelu”.
W zakładowym obozie
jedzenie było wyjątkowo podłe, a kucharze-więźniowie jeszcze na dodatek kradli. Rosjanie radzili sobie w ten sposób, że z wiadra napełnionego wodą, z papieru i skórki od słoniny robili pułapki na szczury. Skórka leżała na środku cienkiego papieru, którym przykryte było wiadro z wodą. Pełznący do skórki szczur przerywał papier, wpadał do wody i topił się. Rosjanie mówili, że pieczone mięso tych ssaków jest zupełnie niezłe.
On jednak nie musiał jeść tych „specjałów”, gdyż pomagali mu Polacy, którzy byli robotnikami przymusowymi, oraz „politycznie niepewni” Niemcy, którzy pracowali z nim na nocnej zmianie.
Po pierwszym bombardowaniu Wrocławia przez Rosjan, jeden „politycznie niepewny” Niemiec zaproponował mu ucieczkę z obozu. Przyniósł papiery zabitego sąsiada, przyniósł jego przepustkę i cywilne ubranie, ale akurat tego dnia esesmani zarządzili ewakuację obozu. Więc znów okazało się, że los jest dla niego inaczej zapisany.
Po południu 25 stycznia 1945 roku
esesmani kazali im się ustawić w kolumnę i pieszo ruszyli w kierunku Gross-Rosen. Maszerowało chyba z 4 500 więźniów, a może i więcej. Tempo było wolne. Kiedy zaś najsłabsi padali na ziemię, dobijał ich dziewiętnastoletni esesman Herman. Więźniowie twierdzili, że urodził się w spolonizowanej rodzinie niemieckiej w Warszawie, ale Polaków nienawidził.
Pierwszy nocleg był w Mokronosach. Ulokowano ich w średniej wielkości gospodarstwie, w szopach i w stodole. Nie dla wszystkich starczyło miejsca, więc wielu musiało spać na podwórzu. Do rana zamarzli, bo przecież mieli na sobie tylko pasiaki utkane z pokrzyw, a temperatura w nocy spadła do minus trzydziestu stopni. Drugi nocleg był w Sośnicy. Trzeci – w Kostomłotach. Tam dostali pierwszy posiłek – jedną kromkę chleba. Na czwartym noclegu w Wichrowie postanowił uciekać. Schował się w stogu słomy w stodole wraz z dwoma Czechami. Kiedy kolumna więźniów odeszła, odczekali kilka godzin i wyszli z kryjówki. Po kilku kilometrach marszu natknęli się na niemieckie wojsko, które ich zatrzymało i odstawiło samochodem do Gross-Rosen.
Na bramie bił ich
i polewał zimną wodą osobiście szef biura obozu, więzień pochodzący z Warszawy. Obok niego równie dzielnie machali drewnianymi pałkami inni funkcyjni więźniowie różnej narodowości. Czechów zatłukli, a jemu udało się jakoś przeżyć. „Uratował” go komendant obozu. Brakowało mu bowiem zakładników, czyli więźniów, którzy mieli być powieszeni w pierwszej kolejności na wypadek jakichkolwiek rozruchów w obozie. Dano mu żółty drelich z wymalowanymi dużymi kołami, ostrzyżono na krzyż i zakuto w kajdany. Nie otrzymał nic do jedzenia, stał w betonowym bunkrze w błocie do kolan i tym razem był już absolutnie pewny, że jego los dobiegł końca.
Nikt się jednak w obozie
nie buntował, tylko po cichu załatwiane były porachunki z funkcyjnymi więźniami. Kto wysługiwał się Niemcom, zabijany był bez żadnej ceregieli, a ich mocodawcy, choć to widzieli, w ogóle nie reagowali. Tak więc egzekucje trwały do kolejnej ewakuacji.
Koło trzeciego lub czwartego lutego wyprowadzono wszystkich na drogę do Bolkowa. Za zrujnowanym zamkiem umieszczono ich w jakiejś stodole. Na drugi dzień znaleźli się w Janowicach. Na stacji zostali załadowani na odkryte węglarki po 120–150 osób w jednym wagonie.
Do Flossenburga żywych dojechało ich niewielu. Zaś w samym obozie robiono wszystko, aby przeżyło jeszcze mniej. Trzymał się dzielnie aż do pierwszych dni kwietnia. Wtedy to zaraził się tyfusem. Kiedy Amerykanie wyzwolili obóz, odnaleźli go na stosie trupów przeznaczonych do spalenia.
Po kilku tygodniach
Amerykanie wyleczyli go fizycznie, ale nie umysłowo. Mówili, że powrót do kraju jest niebezpieczny, ale on im nie wierzył. Przecież kraj w ogóle, a jego Częstochowa w szczególności jest teraz wolna, a w niej mieszka człowiek, z którym koniecznie musi się rozliczyć. Był przekonany, że jeżeli udało mu się wyjść ze stosu trupów, to nic gorszego nie może w życiu już go spotkać.
W Częstochowie radość ze spotkania z rodziną trwała jednak bardzo krótko. Volksdeutsch, który zdążył ożenić się już z jego dawną sympatią, przeobraził się bowiem w „tropiciela reakcyjnego podziemia” i natychmiast zakapował go na UB, jako członka AK.
Po tygodniu przebywania na wolności znów trafił do więzienia na Zawodziu. Znów go przesłuchiwano w tych samych pomieszczeniach. Znów go bito, tak samo mocno jak za okupacji. Znów chciano wmówić coś, czego nie robił, ale tym razem nie mógł już udawać, że nie zna języka oprawców. W końcu, tak samo jak Niemcy, dali mu spokój, bo doszli do wniosku, że tak pobity człowiek nie może kłamać.
Do Wronek trafił
bez żadnego wyroku. Kiedy zapytał oddziałowego, ile będzie siedział, usłyszał, że jak nie ma żadnego wyroku, to chyba do śmierci. I żeby na przyszłość nie był taki hardy i dociekliwy, nagiego wrzucono do jakiejś pralni z powybijanymi oknami. Tak się wtedy uczepił tego swego życia, że wydzielał z siebie jakiś śluz, który chronił go przed zamarznięciem.
Później próbowano go załatwić przy pomocy księdza Gałązki. Był to chyba jakiś lipny duchowny, który miał odrębną celę, sutannę i niósł więźniom „słowo Boże”. W porę go uprzedzono, że to kapuś, który opowiada ubekom, co chłopcy z podziemia mówią w czasie spowiedzi.
Przed Wielkanocą zgłosił się do niego do spowiedzi. W trakcie spowiedzi okłamał go, że od początku wojny był w Gross-Rosen, więc nie mógł być w żadnym AK, czy też innej reakcyjnej partyzantce. Liczył na to, że Gałązka powie o tym komu trzeba. I nie przeliczył się. Po tej spowiedzi dali mu spokój i tak jakoś dotrwał do 1956 roku, kiedy to wreszcie ktoś zainteresował się więźniem, który siedział bez jakiegokolwiek wyroku. Natychmiast wypchnięto go za bramę i w ten sposób uporządkowano sobie ewidencję.
W Częstochowie
dowiedział się od znajomych, że volksdeutsch nie czekał, aż wyjdą z więzień zakapowani przez niego nieszczęśnicy i wymierzą mu sprawiedliwość. Wyjechał wraz z żoną, czyli jego niegdysiejszą sympatią, do Niemiec Zachodnich.
Na jakiejś kronice filmowej rozpoznał szefa biura obozu Gross-Rosen, więźnia z Warszawy. Sprawdził w gazetach – ta sama twarz. Był teraz nie tylko ministrem finansów, ale również szychą w centralnych władzach PZPR.
Zrozumiał więc, że idzie takie nowe, któremu on nie powinien przebiegać przez drogę, bo to nowe może go przetrącić na amen.
Wyjechał w Polskę, a ściślej do Zagłębia Miedziowego. Tam napisał sobie zupełnie nowy życiorys, w którym nie było żadnego więzienia na Zawodziu, żadnego obozu koncentracyjnego, żadnych Wronek. I jego los zupełnie się odmienił. Żyje sobie teraz cicho, spokojnie i w miarę szczęśliwie.
Dzisiaj już do nikogo nie ma pretensji o to, że miał akurat takie, a nie inne życie. Od małego matka wbijała mu bowiem do głowy, że każdy rodzi się już z gotowym życiorysem i musi go wykonać od początku do końca. Od gwiazdki do krzyżyka, tak jak to malują na nagrobkach.
Reportaż pochodzi z książki Wacława Dominika „Kto komu kim”, która ukazała się nakładem wydawnictwa I-Bis.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis