Polska jest na przedostatnim miejscu w Unii Europejskiej (po Rumunii) pod względem liczby budowanych mieszkań na 1000 mieszkańców – u nas buduje się 340, a średnia unijna to ponad 500. Blisko 2 miliony polskich rodzin nie ma własnego mieszkania. Młode małżeństwa dochowują się dzieci i starzeją, mieszkając razem z teściami. Te bardziej przewidujące tułają się po jakichś wynajmowanych pokojach. Nic dziwnego, że co czwarte się rozpada.
Jest tragicznie. Statystycznie na 1000 zawieranych małżeństw oddawanych jest tylko niespełna 400 mieszkań. W miastach to około 500 (na wsi ok. 300, ale wiejskie domostwa są zazwyczaj przystosowane do wielopokoleniowej rodziny) plus, powiedzmy, około 100 dochodzi z ruchu ludności, czyli zgonów, i że kolejne 100 to świadomie budowane domy wielopokoleniowe. Można więc przyjąć, że rokrocznie przybywa około 300 miejskich małżeństw bez własnego lokum.
A rząd – jak nieoficjalnie słychać – przygotowuje się właśnie do rezygnacji z programu pomocowego „Rodzina na Swoim”. Nie wiadomo, jak to skomentować.
W kwestii polityki mieszkaniowej jakaś totalna niemoc ogarnia wszystkie kolejne rządy wolnej od komuny Polski – i te ideowo prawicowe, i te lewicowe, i te silnej ręki, które rzucały hasło budowy 3 milionów mieszkań.
Po prostu nikt nic konkretnego w tej sprawie nie robi, w najlepszym razie rzuca jakieś pomocowe ochłapy – jak ulgi podatkowe dla budujących (już zlikwidowane) czy wspomniany likwidowany program „RnS”. Ostatnim rządem, który serio traktował budownictwo mieszkaniowe jest, wstyd powiedzieć, rząd premiera Jaroszewicza pracujący pod kierownictwem towarzysza Gierka: w latach siedemdziesiątych oddano do użytku blisko 2,5 miliona mieszkań (w najlepszych latach oddawano po 270 tysięcy!), czyli o pół miliona więcej, niż przez 20 lat liberalnych, wolnych i przyjaznych ludziom rządów wolnej już Polski (w najlepszym, 2008 roku oddano 165 tys.).
Dlaczego tak się dzieje? Czy państwowa pomoc w zdobyciu własnego miejsca do życia jest sprzeczna z obowiązującą w sejmowych i rządowych gabinetach neoliberalną wiarą? Nie! Przecież kapitalistyczne od zawsze i prawowierne państwa – jak Niemcy, Francja czy kraje skandynawskie, że wymienię najbardziej pomagające – mają stale wielkie i wieloletnie programy wspomagania budownictwa mieszkaniowego i łożą na ich realizację potężne pieniądze. Na budownictwo komunalne, na budownictwo spółdzielcze (a tak, kwitnie w Europie) i na budownictwo developerskie, dla najzamożniejszych.
Dla wszystkich – poza polskimi i rumuńskimi – rządów europejskich jest oczywiste i bezwzględnie konieczne, aby aktywnie wspomagać budownictwo mieszkaniowe, stymulować w ten sposób politykę gospodarczą i demograficzną.
Jakimś wyjaśnieniem tej niemocy jest intelektualna bezradność pań i panów posłów oraz kolejnych rządowych elit wobec realnych problemów społeczeństwa. O ileż łatwiej i przyjemniej miesiącami debatować o tajemnicy katyńskiej, kłamstwie smoleńskim, straszyć groźbą „in vitro” czy gejowskim ślubami, zajmować się sobą w nieustannych kłótniach i wyzwiskach – niż mieć konkretny i sensowny pomysł na szpitale, szkoły, drogi czy mieszkania. Nawet wyborcy nie oczekują już od polityków – i to jest najsmutniejsze – aby zajmowali się mieszkaniami dla ludzi. Więc się nie zajmują. Nawet przed wyborami.
Rząd wolny od społecznej presji może przeto troszczyć się tylko bilansowaniem budżetu, czyli ograniczaniem wydatków. I oto wymyślił rząd, że najszybciej znajdzie pieniądze w programie „Rodzina na Swoim”. Dlaczego? Ano pewnie dlatego, że w Polacy wreszcie uwierzyli w ten program, postanowili z niego masowo korzystać. O ile w pierwszych dwóch latach w sumie skorzystało z niego 10 tysięcy rodzin, o tyle w 2009 roku udzielono już ponad 30 tys. a w ubiegłym – ponad 43 tys. kredytów „RnS”, na łączną kwotę ponad 8 mld zł! Pomoc państwa polega na spłacie przez osiem lat połowy odsetek i ta pomoc dla tych 80 tysięcy rodzin oznacza – jak szacują fachowcy – wydatek około 3 mld złotych (ok. 400 mln rocznie).
To sporo pieniędzy. I pewnie dlatego od kwietnia br. Skarb Państwa nie udzieli już pomocy przy zakupie mieszkania na rynku wtórnym i pomocy zostaną też pozbawieni obywatele, którzy mają ponad 35 lat. To na początek, bo w ogóle program ma zakończyć się definitywnie w przyszłym roku.
Można jeszcze zrozumieć, że budżet nie chce pomagać w kupowaniu mieszkań na rynku wtórnym. Te operacje nie rozwijają budownictwa (chociaż ewidentnie pobudzają rynek), a nasi liberałowie twierdzą, że każdy jest kowalem swojego losu i sam sobie jest winny, że biedny i mieszka pod mostem. Jakby był mądry i pracowity, to by był bogaty i kupował mieszkanie bez pomocy państwa.
Ale dlaczego wyklucza się z programu 35-latków? Wszak wiele małżeństw dopiero po latach urządzania się zawodowego i finansowego uzyskuje jakąkolwiek zdolność kredytową. I dlaczego wyklucza się pomoc dla osób samotnych? O ileż przecież łatwiej i bezpieczniej zawrzeć związek małżeński i zaplanować wspólne życie (oraz prokreację), kiedy dysponuje się własny kątem!
I dlaczego zapowiada się likwidację programu?
Wiadomo dlaczego – żeby zmniejszyć wydatki. Księgowi policzyli, że gdyby roczna pula tych dotowanych nadal rosła, to budżet dopłacałby rocznie 600 milionów. Taka jest budżetowa, czyli społeczna, cena za to, że kilkadziesiąt tysięcy rodzin miałoby szansę zamieszkać we własnym mieszkaniu, a budownictwo przetrwało w jakiej takiej kondycji.
Bo to przecież bieda, brak zdolności kredytowych znakomitej większości Polaków jest powodem mieszkaniowej zapaści. Dlatego, chociaż buduje się tak dramatycznie mało – nowe gotowe mieszkania stoją puste! We Wrocławiu może nawet 15 procent, około ośmiuset!
Developerzy, co prawda, nie publikują danych, ile takich nowych pustostanów czeka na chętnych, ale wystarczy powędrować po naszym mieście, aby zobaczyć prawie puste lub częściowo zamieszkałe budynki. Niektóre czekają już nawet dwa lata na lokatorów. Nie tylko te najbardziej ekskluzywne, ale też te tańsze, na odległych osiedlach. A skoro nie można sprzedać gotowych mieszkań, to się wstrzymuje planowane inwestycje: i możemy zobaczyć wykopane dziury w ziemi, ogrodzone place, na których od miesięcy nic się nie dzieje. Dlatego w Polsce wybudowano w ubiegłym roku o 25 tysięcy (15 proc.) mieszkań mniej, niż w roku 2009; mniej też rozpoczęto inwestycji i mniej wydano pozwoleń na budowę. Podobnie stało się we Wrocławiu, bo nawet w naszym bogatym mieście zarobki netto około 60 procent zatrudnionych nie przekraczają średniej krajowej, czyli ceny połowy metra kwadratowego mieszkania, i ta grupa nie jest w stanie kupić żadnego mieszkania, nawet z pomocą państwa.
Można się więc domyśleć, co się stanie, jeśli z rynku wypadnie kilkudziesięciotysięczna w skali kraju grupa małżeństw z rodzinnym dochodem rzędu 5 tysięcy miesięcznie, którym właśnie program „RnS” dawał jakąś nadzieję na uzyskanie kredytu i choćby pięćdziesięciometrowe lokum. Dla tej grupy mniejsza o 300-500 złotych rata kredytu przez pierwszych 8 lat to jedyna szansa na przeżycie z bankowym kredytem, a więc i akceptację banku (bank wszak w pierwszym rzędzie sprawdza, ile na życie zostanie z rodzinnego dochodu po odliczeniu miesięcznej raty). Jeśli tych ludzi pozbawi się możliwości zakupu mieszkania, rynek może się załamać.
Takiego zawężenia rynku developerzy mogą nie wytrzymać. Bo budują oni mniej więcej połowę, w roku ubiegłym ok. 70 tys., wszystkich mieszkań (druga połowa to budownictwo indywidualne) i głównie są to niewielkie lokale skierowane do tej właśnie grupy potencjalnych klientów programu pomocowego. Przypomnijmy – udzielono w dwóch ostatnich latach 70 tysięcy kredytów z puli „RnS”.
I nawet jeśli, jak mówią liberałowie od profesora Balcerowicza, znaczna ich część trafiła do ludzi, którzy i bez tej pomocy spełnialiby wymogi bankowe – to i tak zapewne pozostaje 20-30 tysięcy takich, którzy bez pomocy nie kupiliby mieszkania.
I wygląda na to, że w przyszłych latach już nie kupią. Być może polskie budownictwo mieszkaniowe wróci do stanu z lat 2001-2007, kiedy oddawano do użytku po około 110 tysięcy mieszkań (z wyjątkiem roku 2003 z imponującym wynikiem 165 tys.) a może też – bo przecież w górę poszły stawki VAT na wszystko – sięgnąć dna połowy lat 90., kiedy budowano 60-70 tysięcy…
Po ideologicznym zlikwidowaniu budownictwa spółdzielczego, które oferowało mieszkania taniej i szkodziło biznesmenom na rynku, po całkowitej eliminacji budownictwa komunalnego i na wynajem (a to budownictwo powinno było mieć budżetową pomoc w normalnym kraju!) teraz – aczkolwiek przypadkiem, bez żadnej ideologii – polec może znaczna część najzupełniej prywatnych i politycznie słusznych developerów. Bo przecież jak nie ma popytu (czyli pieniędzy) na nowe domy – to nie będzie nowych domów. Rynek rządzi! Rynek zawsze ma rację. Nawet jeśli biedna Rumunia nas w tej mieszkaniowej konkurencji prześcignie i już będziemy ostatnimi w Europie.
Ale za to budżet zaoszczędzi 500-600 milionów rocznie. Może trochę więcej. Ciąć wydatki trzeba, bo nie ma skąd wziąć pieniędzy. Tak mówi każdy minister, prawie każdy poseł, i tak trąbią wszystkie główne media: że tyle można wydawać, ile się ma dochodów, a dochodów mało.
Natomiast żaden minister, żaden poseł ani główne media nie mówią o tym, że trzy lata temu posłowie PiS i PO z entuzjazmem zmniejszyli podatki najbogatszej części Polaków: całkowicie zlikwidowali najwyższą, 40-procentową stawkę i podnieśli kwotę dochodów powyżej której płaci się 32 procent – z 44,5 do 85,5 tysiąca złotych rocznie.
Blisko 80 procent Polaków zyskało na tej podatkowej operacji po 300-800 zł rocznie, kolejne 15 procent – po 1-5 tysięcy rocznie, a 5- procentowa elita – po 50 tysięcy i więcej. Budżet państwa został uszczuplony, jak szacują ekonomiści, około 5 miliardów rocznie. Wystarczyłoby i na pomoc mieszkaniową, i na naprawę kolejowych torów przy okazji. Tylko kto miałby o tym mówić i po co? Nawet ludzie bezdomni, jak przyjdzie co do czego, nie wybierają do sejmu jakichś budowniczych. Wybierają patriotów.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis