Żyjemy w czasach niezwykle dynamicznych. Także językowo. Jeszcze do niedawna nikt nie słyszał o takim słowie – a może raczej skrótowcu – jak MaBeNa, a dzisiaj, proszę, mówią o nim niemal wszyscy. W każdym razie w mediach.
MaBeNa to, przypomnę, autorski pomysł profesora Zybertowicza, doradcy prezydenta, oznaczający „maszynę bezpieczeństwa narracyjnego”. Ten tajemniczy konstrukt – wyciągnięty jakby wprost z powieści Lema – miałby tworzyć „pozytywny obraz naszego kraju za granicą” i aktywnie przeciwdziałać „defamacji” (a raczej, mówiąc poprawnie, dyfamacji, bo takim słowem określano dawniej oszczerstwo i zniesławienie). Czyli, jak powiedzieliby specjaliści od kreowania wizerunku, byłby to taki swoisty narodowo-polityczny branding przy współudziale różnych rządowych agend.
Czy elementem MaBeNy miała być – z założenia – nowelizacja ustawy o IPN ze sławnym już artykułem 55a, nie wiem. Ale jeśli być miała, to zadziałała, by tak rzec, zupełnie przeciwstawnie. Kilkadziesiąt milionów odsłon frazy „polish death camps” w kilka dni w internecie! Takiej wrażej dezinformacyjnej roboty nie przeprowadziłby nawet Mosad.
Przy okazji – sformułowania „polskie obozy śmierci” użył po raz pierwszy legendarny kurier z Warszawy, Jan Karski, w artykule o horrorze dziejącym się w Auschwitz i innych miejscach zagłady, opublikowanym w amerykańskim czasopiśmie „Collier’s” w 1944 roku. O „polskich obozach” pisała tuż po wojnie Zofia Nałkowska w swoich „Medalionach” („Nie dziesiątki tysięcy i nie setki tysięcy, ale miliony istnień człowieczych uległy przeróbce na surowiec i towar w polskich obozach śmierci. Oprócz szeroko znanych miejscowości, jak Majdanek, Oświęcim, Brzezinka, Treblinka, raz po raz odkrywamy nowe, mniej głośne”). Nałkowska była członkiem Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. I ją, i Karskiego trudno posądzać o jakiekolwiek antypolskie i dyfamacyjne (skoro już upieramy się przy tym archaicznym słowie) działania. Użyty przez nich zwrot miał znaczenie jedynie czysto geograficzne, ale oboje – w myśl nowej ustawy o IPN – mogliby dziś za to odpowiadać karnie.
Karski zresztą w dwójnasób, bo ośmielał się w swoim raporcie z 1940 roku pisać bez ogródek: „stosunek Polaków do żydów jest przeważnie bezwzględny, często bezlitosny. Korzystają w dużej części z uprawnień, jakie nowa sytuacja im daje. Zbliża ich to w pewnym stopniu do Niemców. Polski chłopek, robociarz czy głupi zdemoralizowany pół-inteligent robią uwagi: „No, ci dopiero dają im szkołę” – „od nich trzeba się uczyć” – „przyszedł koniec na żydów” – „nie ma co, trzeba podziękować Bogu, że przyszedł Niemiec i wziął się za żydów” itd. Ten stan grozi demoralizacją szerokich warstw społeczeństwa, demoralizacją, która może spowodować wiele kłopotów przyszłym władzom z trudem odbudowującego się Państwa Polskiego ”. Warto przypomnieć, że oryginalny ten tekst został już w czasie wojny ocenzurowany i zastąpiony innym, łagodniejszym w tonie, żeby „nie szkodzić polskim interesom”.
Polskim interesom zaszkodził za to, zapewne niechcący, europoseł Ryszard Czarnecki – porównując niebacznie Różę Thun do szmalcownika. Tym samym rozsławił to słowo (oznaczające denuncjatora i pochodzące od gwarowego „szmal, szmalec”, czyli „pieniądze”, „łapówka” ) równie mocno jak frazę „polish death camps” ostatnia nowelizacja. Co więcej – Czarnecki dał też Europejczykom mocno do myślenia. Bo skoro wszyscy Polacy tak ochoczo pomagali Żydom i jako jedyny naród zasługują na drzewko Sprawiedliwych wśród Narodów Świata (to teza premiera Morawieckiego, tak samo odważna, jak twierdzenie, że Niemcy mordowali Polaków w Katyniu), jakimże cudem zjawisko wydawania Żydów okupantowi doczekało się w języku polskim osobnego słowa? Kto wie, może tajemnicza MaBeNa odpowie.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis