Medalistka

Minęła pierwsza
więc listonosz już był. Ciekawe, czy przyniósł list. Ostatni list Genia napisała przecież miesiąc temu. Zejść na dół czy nie? Do skrzynki jest pięć pięter. Pięćdziesiąt pięć schodów. Wysokich. Bo to stare budownictwo. Solidna secesyjna poniemiecka kamienica. Dla młodych nóg to fraszka, nawet nie powód do zadyszki, ale jak się ma siedemdziesiąt lat to cała wyprawa. No bo tam i z powrotem to, jakby nie liczył, dziesięć pięter i sto dziesięć schodów. A jeśli znów nie będzie żadnego listu?

Jesienią 1939 roku
do Dubna z Równego przyjechali Malarowie, czyli małżeństwo z synem, i zamieszkali po sąsiedzku przy ul. Starej. Może gdyby to był inny czas, wzbudziliby w miasteczku sporą sensację. Ale takich wygnańców jak oni przyjeżdżało wtedy wielu i to z różnych stron. Przyjeżdżali, kręcili się trochę, usiłując jakoś się urządzić czy gdzieś zaczepić, a gdy nic z tego nie wychodziło, wyjeżdżali w nieznane, gdzie już byli ich bliscy lub znajomi, którzy mogli odmienić ich los.

Malarowie zostali. Zostali nie dlatego, że im się akurat w Dubnie powiodło lub spodobało, albo że otrzymali jakąś pomoc od miejscowej gminy żydowskiej. Po prostu nie mieli nigdzie nikogo oprócz siebie, więc było im wszystko jedno, czy zostaną wśród tych obcych ludzi, czy pojadą do innych – jeszcze bardziej nieznanych. Poza tym, jaką mieli gwarancję, że w innych podolskich miasteczkach będzie im lepiej, że znajdą przynajmniej odrobinę ludzkiej życzliwości, że ktoś wyciągnie do nich pomocną dłoń, tak jak to zrobili ich nowi sąsiedzi. A wszystko zaczęło się jak zwykle od dzieci. Najpierw poznał się Fima z Renią. Później obie matki. Na końcu, już oficjalnie, rodzina Malarów z rodziną Frąckowiaków. No i po kilku miesiącach trudno było uwierzyć, że Frąckowiakowie żyją w Dubnie od lat, Malarowie zaś znaleźli się tutaj zupełnie przez przypadek i raczej za sprawą złego, a nie dobrego losu.

A jak nie będzie listu
to cały wysiłek na nic. Ta poczta pracuje teraz, jak chce. Może i wysłała przynajmniej kartkę, ale to przecież szmat drogi. Najpierw wiozą kopertę samolotem, później pociągiem, a na koniec listonosz musi się zdrowo nachodzić, nim dojdzie we Wrocławiu na ul. Otwartą. Dobrze byłoby zadzwonić do Reni i zapytać, czy dostała list od Fimy. A może przyszła jakaś wiadomość do wnuczka Daniela, który koresponduje z synem Fimy – Przemysławem?

Niemcy przyszli latem 1941
i od razu zrobili getto. Zabrali Fiksów, zabrali Goldenbergów, zabrali Schreyerów, zabrali Gilermanów, zabrali innych Żydów wskazanych przez ukraińskich policjantów, więc zabrali też i Malarów. Nie pilnowali ich zbyt mocno, więc nocą można było podczołgać się pod drutami i przynosić im jedzenie. Bo głodowali wszyscy, ale najbardziej Malarowie. Oni już byli tacy, że nie potrafili jak inni przepychać się przy kotle z zupą. Ale nie głód był najstraszniejszy, tylko to, co zaczęło się dziać później.

Niemcy przepędzali przez miasteczko coraz to większe grupy Żydów. I to niezbyt daleko – za polski cmentarz. Tam kazali im kopać doły, a gdy doły były głębokie na jakieś dwa, trzy metry, ustawiali na ich skraju dzieci, kobiety i mężczyzn w szeregi i rozstrzeliwali wszystkich. Starców, którzy nie mogli iść o własnych siłach, małżonków trzymających się do ostatka za ręce, dorodne dziewczęta, chłopców, którzy nie zdążyli jeszcze wyrosnąć na mężczyzn.

Tam zabili też i tego kilkuletniego szkraba, którego mama ciągnęła za rączkę, a on nie mógł iść, bo przy spodenkach nie miał guzików, więc podtrzymywał je drugą rączką. Patrzyła na to, stojąc bezradnie na chodniku wraz ze swoją córką Renią, która była chyba rówieśnicą tego malca. Patrzyła i w duchu składała sobie, jemu, jego matce, Bogu, wszystkim pędzonym przysięgę, że pozostałych w getcie będzie ratować do ostatniej kropli krwi. Składała przysięgę, choć zdawała sobie sprawę z tego, jaka kara może ją spotkać, bo przecież wszędzie wisiały ogłoszenia po polsku i po niemiecku, że za jakąkolwiek pomoc Żydom grozi śmierć.

Genia zawsze pisała ładne listy
nie długie, nie krótkie, takie w sam raz. I zawsze jest w nich wszystko: jak się czuje, jak się jej powodzi, co słychać u rodziny. A choć ponad trzydzieści lat jest poza Polską, to nadal posługuje się piękną polszczyzną. Fima, o dziwo, też, mimo że jak uczył się na tych zachodnich politechnikach, to Renia wysyłała mu książki rosyjskie, bo z tamtejszych nie rozumiał ani w ząb. No i tym sposobem wykształcił się na inżyniera kolejnictwa. Jest tam w Izraelu teraz ważną figurą.

Do dzisiaj nie wie
kto Malarów wyciągnął z getta. Po prostu jacyś Polacy i już. Podjechali cichaczem pod druty w bezksiężycową noc. Przeprowadzili przez ogrodzenie trójkę Malarów i jeszcze cztery osoby. Wsadzili na chłopską furmankę i podjechali prosto na ul. Starą pod dom Frąckowiaków. Zastukali w drzwi, wysadzili pasażerów i bez słowa rozpłynęli się w ciemnościach.

Jak ich wtedy zobaczyła, to najpierw się popłakała ze szczęścia, a później zaczęła się modlić. Modlić jak nigdy gorąco, aby Bóg rozjaśnił jej umysł. No bo gdzie ich tu ukryć. W mieszkaniu? Nonsens. W dwóch przechodnich pokojach nie było miejsca, to raz. Do męża, magistrackiego urzędnika, przychodzili w odwiedziny różni ludzie, to dwa. Za ścianą zaś był urząd niemiecki, to trzy. Musiała, musiała jednak coś wymyślić i to natychmiast, bo do świtu było już niedaleko. Więc w końcu wymyśliła.

W podwórzu była letnia kuchnia i pralnia, na jej zapleczu zaś niewielki pokoik. Zaprowadziła ich tam, a wejście do pokoju zamaskowała dużym kilimem. W siedmioro było im tam nawet wygodnie, ale w kilka dni później zjawiła się Pola. Taka śliczna dziewczynka, że nawet w niemieckim żandarmie drgnęło serce. Kiedy szła na rozstrzelanie, żandarm pchnął ją z całej siły tak, że wpadła w łan zboża. Przeczekała do nocy. Ktoś ją tam znalazł i przyprowadził pod dom Frąckowiaków. Po Poli przyszedł w biały dzień kilkunastoletni chłopiec o ognistej czuprynie, któremu przechodnie pomogli wywinąć się niemieckiej obławie. Po chłopcu – dwie kobiety. Po dwóch kobietach…

Genia w listach pisze
tylko o tym, co jest lub co było. Zawsze była taka konkretna, więc nic dziwnego. Co innego żona Fimy. Prawniczka. Ona również bardzo dobrze znała język polski i potrafiła pisać nie tylko o faktach, ale i o uczuciach. Nigdy nie miała okazji poznać jej osobiście, a mimo to polubiła ją. I kiedy z listu Geni dowiedziała się, że umarła jej synowa, to czuła się tak, jakby straciła kogoś bliskiego. Wnuczek Daniel też zna syna Fimy, Przemka, tylko z fotografii, ale pisują do siebie często, tylko że już po angielsku.

W końcu doszło do tego
że w pokoiku za kilimem gnieździło się szesnaście osób. Pal sześć niewygody z higieną i wynoszeniem odchodów, ale jak nakarmić tyle osób, kiedy o jakiekolwiek jedzenie było trudno. Najpierw dogadała się z jednym wozakiem, który woził chleb dla Niemców, i ten sprzedawał jej codziennie jeden worek resztek. Wiedziała, że prędzej czy później ktoś zapyta ją nawet z czystej ciekawości, dla kogo ona tyle chleba kupuje. Dlatego też kilka bochenków podrzucała Polakom, którzy pracowali w brygadach Todta. I kiedy Niemcy faktycznie ją o ten chleb zapytali, a później oczywiście sprawdzili, czy mówi prawdę, to miała murowane alibi. Polacy potwierdzili, że wspomaga ich chlebem i to w dużych ilościach.
Po jakimś czasie wozak nie mógł już dostarczać chleba, bo i Niemcom zaczęło go brakować. Wyprawiała się więc do okolicznych wsi, a tam swoje rzeczy i rzeczy ukrywających się wymieniała na mąkę, kaszę i oliwę.

Tak było przez wiele, wiele długich jak wieczność miesięcy, do czasu, aż przyszła Armia Radziecka. Wojnę przeżyli wszyscy mieszkańcy pokoiku za kilimem i poszli w świat swoimi drogami. Przeżyli, choć sama w to nie wierzyła. Przecież w miasteczku musiało wielu wiedzieć o tym, że przechowuje Żydów. No bo niby skąd ci, którzy przyszli po Malarach, znali jej adres? A doktor, którego pewnego dnia musiała wezwać do chorej Poli? A sąsiadka Ukrainka, która wykrzykiwała na całe gardło, kiedy miała atak szału: „Ty, Frąckowiakowa, dobra kobieta, ale źle skończysz!” A stróż Rosjanin, który nocą prowadził rozmowy z jednym z ukrywających się? A dzieci, które Renia musiała odganiać od pralni, by w trakcie zabawy czegoś nie odkryły? Naprawdę nikt o niczym w tym małym miasteczku nie wiedział? Dlatego do dzisiaj nie jest pewna, czy to był tylko cud, czy też zmowa milczenia mieszkańców Dubna.

A jednak warto było
zejść! Przebrnąć przez te pięć pięter. „Kochana Marysiu i drogie dzieci. Chociaż nie pisuję często, myślami jesteśmy z Wami i wszystko, co Was dotyczy, żywo nas obchodzi. Niestety, ostatnio czuję się nie zawsze dobrze. Lata i przeżycia dają się we znaki…”
Ach, ta Genia! Ona nigdy się już nie zmieni. Zawsze była taka. Nigdy nie mówiła o tym, czego nie była pewna. Nic a nic nie pisze o swoich staraniach. A przecież już od roku musiała wiedzieć, że Instytut Martyrologii Narodu Żydowskiego Yad Vashem w Jerozolimie przyznał medal „Sprawiedliwy wśród narodów świata” i że w parku, przy Górze Pamięci Har HaZikaron, w alei posadzono drzewko z tabliczką „Maria Frąckowiak”.

Musiała też wiedzieć, bo przecież ich prasa na pewno o tym pisała, że panowie z Yad Vashem byli w Polsce, że wręczyli jej i wielu innym Polakom srebrne medale oraz dyplomy, a wszystkich zaproszono do odwiedzenia Góry Pamięci. Z zaproszenia jednak nie skorzystała, bo taka podróż to już nie dla niej. Wystarczy jej, że jest gdzieś taka góra, u której podnóża rośnie jej drzewo, a w różnych stronach świata żyją ludzie, którym umiała pomóc. Pomóc, jak człowiek powinien pomagać człowiekowi wtedy, kiedy ludzie nienawidzą ludzi.

Reportaż pochodzi z ksiazki Wacława Dominika „Kto komu kim”, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa I-Bis.
Książkę można kupić u wydawcy (Wydawnictwo I-Bis, Wrocław,  ul. Lelewela 4) lub w księgarni „pod Arkadami”, Wrocław, ul. Świdnicka 49.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*