Męskie-żeńskie

Na językach
/ autor:jk

O żeńskich końcówkach pisałam już, lata temu, w którymś z felietonów, ale najwyraźniej czas wrócić do tematu, a to za sprawą Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Lub, mówiąc ściślej, za sprawą emocji, jakie wzbudziła na prawicy, i to emocji – jak by to ująć? – językowych.

– Premierzyca cienica, premieressa, nie wiem, jak właściwie z tych szalejących feminatywów wybrnąć – zastanawia się w swoim Saloniku Politycznym Rafał Ziemkiewicz, by w końcu zdecydować się na prześmiewczą „kandydatę na premierę”. Ziemkiewicz mistrzem taktu nigdy nie był, a nasze rodzime polityczne debaty i komentarze (jak zwał, tak zwał) już dawno sięgnęły  poziomu piaskownicy, więc teoretycznie nic nas tu dziwić nie powinno. A jednak zdziwiłby się pan Ziemkiewicz, gdyby dowiedział się, że tak obśmiewane przez niego „szalejące” feminatywa (czyli żeńskie formy), to wcale nie, jak sugeruje w swoim programie, wymysł „Gazety Wyborczej” , wariatek-feministek ani współczesnego lewactwa. I że język polski był pod tym względem niegdyś daleko bardziej elastyczny niż dzisiaj.

Weźmy choćby osiemnastowieczny słownik Michała Trotza. Odnajdujemy tam takie żeńskie nazwy zawodów, jak: administratorka, farbierka, karczmarka, lichwiarka, urzędniczka, wierszopisyni, wielkorządczyni (by wymienić tylko niektóre). Nic w tym zresztą osobliwego. Jak pisał historyk języka polskiego, Zenon Klemensiewicz, „zgodnie z tradycyjnymi tendencjami semantyczno-słowotwórczymi ma kobieta własną nazwę charakteryzującą, która stanowi równoległy odpowiednik nazwy męskiej”.

Zdawali sobie z tego sprawę redaktorzy „Poradnika Językowego” , którzy w 1901 r. (niedługo po tym, jak otwarto dla kobiet drzwi uniwersytetów, bardzo zresztą – przyznajmy – niechętnie), pisali: „w miarę przypuszczania kobiet do studiów uniwersyteckich może będziemy musieli stworzyć jeszcze magisterkę (farmacji), a może i adwokatkę, i nie cofniemy się przed tym, czego różnica płci wymaga od logiki językowej”. Trzy lata później  ten sam „Poradnik” wydrukował zbiorowy protest czytelników „przeciwko gwałceniu języka polskiego i łączeniu z nazwiskami żeńskimi tytułu doktor zamiast doktorka”, a w 1911 roku wręcz zarzucił kobietom „brak cywilnej odwagi przyznania się do tego, że się jest kobietą, wstyd swojej kobiecości, i podszywanie się pod płaszcz męski”.

Dopiero powojenna urawniłowka (zdziwiłby się pan Ziemkiewicz po raz kolejny, gdyby dowiedział się, z kim idzie ramię w ramię) doprowadziła do rugowania z języka żeńskich form zawodów – jako przestarzałych i zacofanych. Maskulinizacja stała się więc w PRL synonimem postępu i nowoczesności, ba, rodzajem specyficznego społecznego awansu kobiet.

Z wielką swadą wyśmiewała te tendencje niezapomniana Stefania Grodzieńska, aktorka, literatka, satyryczka. Fragment jej felietonu „Dałam listonosz”, zamieszczonego w „Przekroju” w 1960 roku, będzie tu najlepszą i ciągle aktualną puentą:

„Od kilku lat czytuję z niepokojem w prasie polskiej: o „pracowniku naukowym dr Cytowskiej”, o „znakomitym lekarzu, Halinie Tulczyńskiej”, o „literacie Irenie Krzywickiej”. Jeszcze bardziej się zmartwiłam, kiedy dowiedziałam się z dziennika, że „do  pokoju wszedł listonosz Maria Matuszewska”. Zupełnie się rozkleiłam, kiedy pewna instytucja w nekrologu zawiadomiła, że „zmarł nasz drogi kierownik, ceniony pracownik, wielki przyjaciel, Helena taka a taka”.  Zdaję sobie sprawę z doniosłości problemu, jako córka profesora i profesor. Oto więc fragment mojej nowej powieści z życia kobiet pracujących:

 – Doktor kazała powtórzyć doktor, żeby doktor wstąpiła do doktor, to doktor już doktor powie, czego doktor od doktor potrzebuje – powiedziała instruktor, oddała klucze felczer, zostawiła polecenie dla monter i wyszła ze szpitala”.

O Joanna Kaliszuk 151 artykułów
Joanna Kaliszuk jest dziennikarką, redaktorką naczelną Gazety Południowej.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*