Miejskie opowieści

Legendy miejskie – zwane też z angielska urban legends – mają podobne podstawy, jak dawne mitologie, wierzenia i ludowe podania. Mają nauczać tego, co społecznie słuszne i przestrzegać przed tabu.

To leży głęboko w ludzkiej naturze lubimy wierzyć, że świat jest niesamowity. Że mogą zdarzyć się zarówno rzeczy cudowne, jak i przerażające. Pierwszy rodzaj opowieści pozwala ufać, że kiedyś i nas spotka cudowne zrządzenie losu. Te drugie, bardziej powszechne, pocieszają: nie mamy tak źle, jak ich bohaterowie. A że lubimy się bać? Dreszczyk emocji zawsze działał ożywczo.

Zaczęło się od tzw. łańcuszków: Miały niemalże identyczną treść. Wynikało z niej, że jeśli się je rozpowszechni określonej liczbie osób, spotka nas coś dobrego. Biada jednak temu, kto zdecydowałby się przerwać łańcuszek – mówi socjolog  Paweł Stawiarski.

Kiedyś rozsyłano je tradycyjną pocztą, potem trafiły na podatny, cyfrowy grunt. Podatny, bo w dobie internetu informacje, także te nieprawdziwe, rozprzestrzeniają się z zawrotną prędkością.

Legendy miejskie ewoluują razem ze społeczeństwem.

Dlatego opowieść sprzed lat o krążącej po mieście i porywającej dzieci Czarnej Wołdze, zastąpiła nie mniej makabryczna historia o  Łódzkim Pogotowiu (skądinąd wywodząca się z prawdziwego zdarzenia).

Przed czym ostrzegają współczesne legendy miejskie? Najpopularniejszych wątków jest kilka.

Przede wszystkim uważać należy na ludzi. Legendy ostrzegają zarówno przed konkretnymi ludźmi czy grupami, jak i przed całymi rejonami. Który wrocławianin nie zna opowieści o Trójkącie Bermudzkim? Chodzi o Przedmieście Oławskie, o którym  przez lata mówiło się, że po zmroku ludzie tam „znikają”, szczególnie jeśli nie są „swoi”. Faktycznie, kiedyś ten region był dość niebezpieczny i zamieszkany przez szemrane towarzystwo. Od czasów wielkiej powodzi jednak bardzo się tam zmieniło, budują się kolejne, nowe osiedla. Ale plotka trwa.

Z kolei w 1999 roku  postrach wrocławian budził tzw. Kwasiarz. Chory psychicznie 62-latek rozlewał kwas siarkowy na plastikowych siedzeniach tramwajów. Ucierpiało przynajmniej 13 osób, a w każdym razie tyle zgłosiło się na policję. Szaleńca szybko złapano, ale psychoza nie ustała, ludzie długi czas obawiali się siadać w pojazdach MPK. Pojawiły się nawet pogłoski o naśladowcy. Jeszcze dłużej utrzymywały się opowieści o ostrych przedmiotach odnajdywanych w cukierkach i na placach zabaw. Nieznany sprawca miał szpikować słodycze i zjeżdżalnie na placach zabaw szkłem, żyletkami i gwoździami. Mówiło się nawet o potwierdzonych ofiarach.

Postrach siali nie tylko szaleńcy. Straszono się satanistami i psychopatycznymi mordercami.

Nietrudno rozgryźć, jakie ostrzeżenie stoi za tymi wszystkimi legendami: „Uważaj, bo w miejskiej dżungli na każdym kroku czyha niebezpieczeństwo!”

Niebezpieczni są nie tylko ludzie, ale i zwierzęta. Kto choć raz nie słyszał o szczurach wychodzących z muszli klozetowych lub krokodylach w miejskiej fosie? Historie o kotach duszących ludzi we śnie i psach zjadających swoich właścicieli są stare jak świat, choć – oczywiście – totalnie nieprawdziwe. Może rozpowszechniają je osoby, które nie przepadają za zwierzakami?

Edukacyjna rola miejskich legend to jednak nie wszystko. Dodatkową ich funkcją jest oczywiście rozrywka. To właśnie ona napędza powtarzane z ust do ust plotki. Jak pisał Huizinga w „Homo Ludens”: „kultura powstaje w formie zabawy, kultura jest początkowo zabawą”.

Kto nie brał udziału w mrocznych opowieściach przy ognisku? Pamiętamy je potem długie lata, stają się częścią nas. Internet dał takim historiom nowe życie.

Dobrym przykładem są tutaj opowieści o studentach. Jest ich multum. Znając ułańską fantazję żaków, nie wszystkie muszą być nieprawdziwe. Na pewno jednak nie warto wierzyć w „misję na Marsa” i „żarówkę w ustach”. Pierwsza opowiada o pijanym studencie wyrzuconym przez okno z akademika w kartonie. Było na nim napisane: „misja na Marsa”. Gdy policja wkroczyła do pokoju, studenci mieli właśnie wyrzucić kolejnego kolegę w kartonie z napisem „misja ratunkowa”. Druga legenda opowiada o chłopaku, który postanowił sprawdzić, czy żarówka zmieści się w jego ustach. Utknęła. Koledzy zabrali go taksówką na pogotowie. Gdy wrócili, zastali kolejnego imprezowicza z żarówką zaklinowaną w ustach. Znów pojechali z nim na ostry dyżur, a tam… taksówkarz z żarówką w ustach. Wiele osób do dziś wierzy w te  historie.

Wydawałoby się, że w XXI wieku ludzie nie będą ślepo ufać niesprawdzonym pogłoskom. A jednak.

– Wiara w urban legends jest uwarunkowana ludzką skłonnością do popadania w tzw. myślenie magiczne. To niczym niepotwierdzona wiara w to, że określone działania wywołają konkretne skutki. Tylko tym można wytłumaczyć fakt, że tak duża liczba ludzi wierzy w informację z anonimowego źródła i rozpowszechnia ją dalej – mówi socjolog Paweł Stawiarski.

Stare powiedzenie mówi: „Słowo wróblem wyleci, a powróci wołem”. Nie powinniśmy zatem wierzyć we wszystko, co usłyszymy na ulicy lub przeczytamy w internecie. Szczególnie, jeśli historia przytrafiła się „znajomemu znajomego”.

 

 

 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*