Oglądam Milionerów z zainteresowaniem. W odróżnieniu od trwającej chyba przez ćwierć wieku na ekranach TVP Wielkiej Gry, w której brali udział fanatycy wiedzy w jakiejś dziedzinie wiedzy, w Milionerach startują panie i panowie, jak to się mówi, z ulicy, czyli zwykli Polacy.
Wielka Gra pomyślana była – bo to były czasy telewizji ambitnej, mającej misję edukacyjną, nie tylko propagandową – jako program promujący wiedzę przy okazji zabawy i towarzyszących zabawie emocjom. Milionerzy to zupełnie inny format – kupiony od Anglików (u nich nazywał się Who Wants to Be a Millionaire?) ma przyciągnąć do telewizorów miliony widzów, czyli pieniądze od reklamodawców. Ma więc: nie męczyć widza myśleniem, nie smucić, nie wprowadzać go, Boże broń, w jakieś depresje, poczucie winy, kompleksy, dysonanse, ale dać poczucie wyższości i przynależności.
Milionerzy wszystkie te kryteria spełniają. Jednak przy okazji tego emocjonującego widowiska, można się też sporo dowiedzieć o wielbionych przez polityków zwykłych Polakach. O tym mianowicie, czego potrafią nie wiedzieć. Oczywiście, na większość pytań – szczególnie tych powyżej poziomu 10 tysięcy – ma prawo nie znać odpowiedzi nikt, poza gronem specjalistów z danej dziedziny. Trzeba zgadywać, ryzykować utratę zdobytej kasy z nadzieją na jej podwojenie, albo nie. Na tym polega zabawa. Kiedy jednak młody człowiek odpada z gry, bo nie wie na przykład, czym jest bierzmowanie, to zabawa jest, przyznam, taka sobie.
Wszak ten uczestnik to właśnie zwyczajny Polak, od żłobka uczony religii i po uszy codziennie zanurzany w państwowo-kościelne rytuały. Jak może nie znać podstawowego sakramentu? Pewna bliska mi teoria pedagogiczna głosi, że człowiek łatwo i trwale uczy się tylko tego, co mu (ewolucyjnie!) przydatne. Dziewięciolatek więc w godzinę nauczy się obsługi nowego smartfona, a nie nauczy dodawania ułamków. Występujący w Milionerach nader często potwierdzają tę teorię, co polecam uwadze minister Zalewskiej, biskupom i „uczonym” z IPN też.
Bo proszę, niedawno w Milionerach słyszę pytanie: jakiego miasta dotyczą słowa „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola, bronią się chłopcy spod Parasola”? – i, tak na oko, trzydziestolatek, nie wie, i musi brać koło ratunkowe, pomoc publiczności. Ta zaś, w warszawskim studio (!) w 65 procentach odpowiada, że Warszawy, a w 30 procentach, że Krakowa, Poznania i bodaj Łodzi. To się dzieje w państwie, w którym patriotyzm i polityka historyczna są obecne nie tylko we wszystkich mediach, przedszkolach, szkołach, politycznych mowach, ale wyłażą nawet z pralki i lodówki, a symbole PW noszą na głowach, nogach i koszulach i ci łysi, i ci nażelowani, a Powstanie Warszawskie uznawane jest za największe moralne zwycięstwo w naszej historii.
Idę o każdy zakład, że za czasów obrzydłej komuny nie było dziecka ani dorosłego, który nie znał tej pieśni. Więcej, większość nastolatków zapewne widziałaby, co to jest ów „Parasol” a nawet – bo to dalsze zwrotki – co to jest vis, tygrys i że morowe panny, to nie zadżumione. Czekam więc na Milionerów i pytanie: Piłsudski był naczelnikiem: A – Powstania Styczniowego, B – NIK w rządzie Arciszewskiego; C – Insurekcji Kościuszkowskiej, D – Państwa. Czy będą potrzebne koła ratunkowe? Na pewno!
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis