MOJE SPOTKANIA ZE SPÓŁDZIELCZOŚCIĄ (3)

MOJE SPOTKANIA ZE SPÓŁDZIELCZOŚCIĄ (3)

W trakcie tych sporów o obsadę stanowiska prezesa spółdzielni ujawniła się wyraźnie istotna cecha naszej samorządności: poczucie sprawiedliwości. Mieczysław Sobczak został usunięty z pogwałceniem wszelkich jej zasad, z polecenia partii forsującej na stanowisko prezesa swego kumpla. Potrafiliśmy to naprawić. Ponowny wybór prezesa Sobczaka nastąpił przy zachowaniu wszelkich zasad statutowych.

Ale kłopoty z instalacją prezesa Otręby na stanowisku naszego dyrektora, uświadomiły partii istnienie niepokojącego dla niej zjawiska samodzielności i samorządności. Stąd też w latach siedemdziesiątych podjęto próbę oddziaływania na decyzje tak ważnego organu samorządowego jakim była Rada Nadzorcza. W tych latach pojawił się młody wówczas działacz społeczny Edward J., mgr prawa, sekretarz rektora UWr, a także m. in. wykładowca marksizmu w ODN-ie (Oddziale Doskonalenia Nauczycieli). Początkowo działał w radzie osiedlowej osiedla bolkowsko-kruszwickiego, ale z czasem został wybrany do Rady Spółdzielni.

Tenże jegomość na jednym z pierwszych posiedzeń kolejnej, nowej kadencji Rady przedstawił propozycję utworzenia w ramach Rady czy przy Radzie komórki POP PZPR. Pamiętam, że wszyscy przyjęli ten pomysł z oburzeniem. Ta się bowiem składało, że przynależność partyjna nigdy nie decydowała o wyborze członka do Rady. Co więcej, nigdy się o partii na Radzie nie mówiło i po prostu nie wiedzieliśmy o istnieniu czy nie istnieniu jej partyjnych członków. Pamiętam, że zaproponowałem, aby radni, członkowie partii, wypowiedzieli się na temat propozycji mecenasa Nikt nie zabrał głosu. Ostatecznie w tej debacie potwierdzona została zasada, że w naszej Radzie panuje pełna swoboda wyrażania swoich opinii, i ewentualni członkowie partii zawsze mogą przez głosowanie dążyć do uchwalania swoich postulatów.

J. nie nalegał. Był on człowiekiem bardzo inteligentnym i doskonale zdawał sobie sprawę z trudności w zrealizowaniu swojej propozycji w instytucji kierującej się statutem, nie przewidującym bezpośredniego partyjnego zarządzania. Nie sądzę też, że był to jego pomysł. Myślę, że realizował zadania zlecone mu przez organy partyjne.
Razem z prezesem Chrzanowskim i inżynierem Lisem zostaliśmy latem 1969 roku zaproszeni do złożenia wizyty w bratniej spółdzielni mieszkaniowej w Hradec Kralowe. Udział w tej wizycie uważam za

fatalny błąd.

Do dziś dnia nie mogę sobie wybaczyć, że go popełniłem.
Współpracę z tamtejszą spółdzielnią nawiązaliśmy na początku lat 60-tych, chyba jeszcze za prezesury Chrzanowskiego. Pamiętam, że w czasie pierwszej tam wizyty, z zaskoczeniem obserwowaliśmy zasadę czynnego, osobistego udziału przyszłych członków w budowie swoich mieszkań. Pracowali oni po pracy na budowie, jako robotnicy. Ktoś, kto nie był w stanie odpracować tam określonej liczby godzin, musiał na swój koszt wynajmować robotników*. Przyjmowano nas serdecznie, chociaż skromnie. Mieszkaliśmy w hotelu robotniczym, a posiłki serwowano nam w pracowniczej stołówce.

Nasze wizyty odbywały się na zasadzie wymiany. Akurat, w roku 1969 mieli przyjechać Czesi. Ale jakoś mnie nie zdziwiło, że zostaliśmy zaproszeni ponownie, z pominięciem kolejności. Dopiero na terenie Czechosłowacji zacząłem sobie uświadamiać haniebny wymiar naszej roli i naszej wizyty. Raz po raz mijaliśmy wojskowe posterunki. . . . złożone z żołnierzy polskich. Uświadomiłem sobie, ze wjechaliśmy do okupowanego przez nas kraju.

Przyjęcie odbyło się na wysoki połysk. Zakwaterowano nas w eleganckim hotelu. Oficjalne przemówienia ociekały deklaracjami o braterskiej przyjaźni i jedności obozu socjalistycznego. W eleganckiej restauracji największego hotelu w mieście, urządzono nam wspaniałe przyjęcie.

I dopiero na tym przyjęciu, siedzący obok mnie Czesi nie wytrzymali i wręcz wypomnieli nam zdradę i służalczość wobec Moskwy. Na nic nie zdały się tłumaczenia, że naród polski był równie zniewolony, jak Czesi, i że ekipa Gomułki podejmowała decyzje na rozkaz Kremla nie licząc się z wolą narodu. Dla moich rozmówców – okupantami byli Polacy, a nie jacyś komuniści czy sowieccy kolaboranci. I oni, niestety, mieli racje. Zaprosili nas pod przymusem, w imię odgórnej dyrektywy umacniania jedności obozu państw socjalistycznych, dając tym samym świadectwo wymuszonej lojalności. A ja bezkrytycznie wziąłem udział w tej grze. Szytej grubymi nićmi – niestety nie dostrzeżonymi przeze mnie.Mieczysław Sobczak był, jak już wspomniano, członkiem partii. Był też naszym spółdzielcą. Ale, co najważniejsze – był porządnym człowiekiem, rozumiejącym istotę naszego działania. Podobnie jak Chrzanowski był człowiekiem osobiście mi życzliwym. Zachęcił mnie do startu w wyborach do Dzielnicowej Rady Narodowej Wrocław Stare –Miasto. Zostałem radnym i w latach 1976 –1980 zajmowałem się sprawami naszego osiedla, głównie jednak działalnością kulturalną oraz oświatową.

Efektem działalności społecznej w miejscu zamieszkania był fakt, że nasza osiedlowa przestrzeń jawiła mi się jako siedlisko znanych i bliskich ludzi. W mieście panował tzw. samotny tłum. Panował i panuje. Mam wtedy świadomość, że otaczają mnie ludzie obcy i obojętni, że mogę np. potknąć się i leżeć na ulicy, i nikt się mną nie zainteresuje.
Inaczej w naszym osiedlu.

Czułem się tu zawsze wśród swoich, w dobrym znaczeniu tego słowa. Także dlatego, że moja działalność społeczna owocowała w wielu przypadkach ściślejszymi kontaktami. Wspomnę tu np. o Bronisławie Koszczuku. Poznałem go jeszcze z działalności społecznej w osiedlu staromiejskim. Po przeprowadzce do Szczepina Bronek zajmował odpowiedzialne stanowisko przewodniczącego Społecznej Komisji Mieszkaniowej. Zaprzyjaźniłem się z nim, tak, że w 1970 roku został ojcem chrzestnym mojej córki. W spółdzielni poznałem również członka Rady, Andrzeja Niemca, który po latach został teściem mojej córki. Nie tylko oficjalnie kontaktowałem się z profesorami Nycem i Piesiakiem. Zawiłości prawa pracy wyjaśniał mi Mieczysław Huchla. Bardzo ceniłem sobie kontakty z inż. Dratwą. Splot wydarzeń, o którym napiszę za chwile sprawił, że nawiązałem też bliższe kontakty z obecnym prezesem Spółdzielni, Ryszardem Dymarą.

Kiedy patrzę wstecz na swoją pracę, widzę jak wiele jej zawdzięczam w sensie swoistego psychicznego komfortu. Głównie dzięki niej byłem ciągle wśród ludzi, nie tylko w swoim akademickim środowisku.

Jak już wspomniałem, pierwszymi członkami spółdzielni byli ludnie zrzeszeni dobrowolnie, przejęci ideą samorządności. Późniejsi członkowie, w szczególności zaś osiedlani na zasadzie odgórnych poleceń, z pominięciem naszej spółdzielczej kolejki, z natury rzeczy nie kwapili się do działalności społecznej. W wyborach do władz spółdzielczych startowali najczęściej prawdziwi spółdzielcy.

Ambicją naszego Zarządu był

rozwój terenów zielonych.

Szczepin był budowany na gruzach pięknej secesyjnej dzielnicy przedwojennego Wrocławia, z okazałym kościołem, jak to można było zobaczyć na wystawie zorganizowanej w Klubie „Promyk”, w 2007 roku. Za duże osiągnięcie należy uznać fakt, że udało się nam zazielenić teren między budynkami. Nie w pełni natomiast powiódł się zamysł oddzielenia budynków przy ruchliwej ulicy Legnickiej pasem zieleni. Można natomiast powiedzieć, że w kwadracie ulic: Czarnieckiego, Kruszwicka. , Młodych Techników i Poznańskiej powstał z czasem park. Niestety jak już wspomniałem skażony narzuconą nam inwestycją dodatkowego budynku.

W latach 70–tych Zarząd nabył trójkątną działkę budowlaną u zbiegu ulic Poznańskiej i Litomskiej. Postanowiliśmy wybudować tam spory budynek mieszkalny. Mieliśmy nadzieje, że jego zbudowanie pozwoli rozładować rosnącą w zatrważającym tempie kolejkę mieszkaniową. I tu sprzeciwiło się SB. Zdaniem esbeków, mieszkańcy wyższych pięter ewentualnego budynku mogliby uzyskać wgląd na pobliskie koszary, co miało zagrażać bezpieczeństwu państwa. Zarząd złożył obietnicę, że wzniesiony tam budynek zostanie zasiedlony przez członków oczekujących rekrutujących się wyłącznie z pracowników wojska i milicji, ale to nie pomogło. Może dobrze, bo dziś stanął tam budynek ZUS-u.

Zupełnie przypadkowo, po likwidacji małej spółdzielni mieszkaniowej Świt, w założeniu nauczycielskiej, otrzymaliśmy w akcji scalania spółdzielni domy mieszkalne przy ul. Wita Stwosza, przy Rynku. Pewnie dlatego, w czasach gierkowskich, zwrócił się do nas wojewódzki związek z propozycją podjęcia się historycznego zadania. Zabudowy plomb w okolicach Rynku. Odrzuciliśmy tę propozycję. Wyliczyliśmy, że taka zabudowa, uwzględniająca z konieczności wymóg dostosowania się do otoczenia i nie pozwalająca na rozwinięcie szerokiego frontu robót, jak przy wielkiej płycie na terenie niezabudowanym, spowoduje znaczący wzrost kosztów.
Można dzisiaj żałować np. ewentualnych lokali sklepowych i zysków z ich wynajmu, ale w sumie decyzja nasza okazała się nadzwyczaj słuszną. Tych terenów nikt wtedy nie zabudował. Po roku 1989 powstały na nich banki czy hotele.

Przypisy od Redakcji, bezwzględnie konieczne dla Czytelników młodszych (poniżej 40 roku życie):.
*wynajmować robotników – ten pomysł został w Polsce zrealizowany w połowie lat osiemdziesiątych. Powstawały wtedy w miastach małe spółdzielnie (najczęściej tworzone prze współudziale zakładów pracy), które zabudowywały tzw. plomby. Państwo stanu powojennego chciało w ten sposób jakoś złagodzić kryzys mieszkaniowy (pojęcie dzisiaj nieznane, bo każdy może sobie pójść i kupić mieszkanie). Państwo pomagało w uzyskaniu kredytu (część umarzano), pomagało w zdobyciu materiałów budowlanych i wszelkich pozwoleń, uzgodnień itp., ale warunkiem otrzymania mieszkania była określona ilość godzin przepracowanych na budowie. Duża ilość. I niektórzy wynajmowali zastępców do tych robót.

 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*