„Rząd zmienia koncepcję walki z pandemią. Nie liczba zachorowań, a zajętość łóżek!”, obwieścił ostatnio jeden z internetowych portali informacyjnych. Na ten nagłówek zwróciła mi uwagę nasza Czytelniczka: „zaniemówiłam – napisała – bo czy istnieje w ogóle takie słowo jak zajętość?”. I dodała nieco złośliwie: „może to cytat z ministra?”.
Pytanie nie od rzeczy, bo naszych ministrów cechuje faktycznie wyjątkowa inwencja słowotwórcza. I nie mam tu wcale na myśli „miękiszona” Zbigniewa Ziobry, bo to inwencja raczej kabaretowa, ale dawną chociażby wypowiedź byłej szefowej ministerstwa edukacji, Katarzyny Hall (był rok 2008 i kolejna już reforma szkolnictwa), która zapewniała wystraszonych rodziców sześciolatków, że „pierwszoklasiści będą w szkołach dobrze zaopiekowani”. Nie wiem, czy słusznie przypisuje się pani minister wymyślenie tego nieszczęsnego zwrotu, ale nie ulega wątpliwości, że od tamtego czasu stał się bardzo popularny – choć stworzono go wbrew logice i regułom gramatyki. Czasownik „zaopiekować się” jest czasownikiem nieprzechodnim, to jest nieposiadającym strony biernej, gdyż wymaga dopełnienia (dopełniającego go rzeczownika) w narzędniku, nie bierniku (opiekuję się – kim? czym? – dzieckiem). Nie da się zatem utworzyć od niego imiesłowu biernego, czyli form zakończonych na -ny, -ty. To znaczy – teoretycznie się nie da, bo jaka jest praktyka, sami wiemy.
Skoro jednak zwrot ten pojawił się w języku i jest tak często używany, czy nie oznacza to, że był potrzebny i wypełnił jakąś lukę? Ba, kto wie, czy za lat dwieście (albo i wcześniej) nie stanie się językową normą? W końcu, jak pisze prof. Mirosław Bańko w swoim „Słowniku wyrazów trudnych i kłopotliwych”, „błędy częste, popełniane przez wielu, mogą świadczyć o jakiejś tendencji rozwojowej języka. Zauważmy, że każda innowacja językowa stanowi odejście od istniejącej normy i może być oceniana jako błąd. Można powiedzieć więc, że język rozwija się między innymi dzięki błędom, gdyż zmiany w nim zachodzą na ogół spontanicznie, a kiedy się pojawiają, nie sposób przewidzieć jeszcze, czy zostaną zaaprobowane, czy nie”.
Przykłady tej ewolucji – od zmian leksykalnych przez gramatyczne po ortograficzne – można by mnożyć. Weźmy choćby dobro i zło. W staropolszczyźnie odmieniało się je w miejscowniku inaczej niż dziś – „o dobrze, o źle”, ale współcześnie zaleca się odmianę „o dobru, o złu” – może dlatego, żeby odróżniała się od form przysłówkowych. Dawne „tłómaczyć” (lub też „tłomaczyć”) zapisuje się dziś jako „tłumaczyć”, dawne „przedewszystkim” – jako „przede wszystkim”, a dawne „po społu” jako „pospołu”. Jednym słowem: to, co kiedyś było normą, dziś może być błędem. I na odwrót.
Niektóre pisarskie rogate dusze, jak Maria Dąbrowska, zżymały się na te zmiany, zwłaszcza ortograficzne (wielka reforma ortografii z 1936 roku zasługuje zresztą na osobny felieton). Jeszcze w latach 60. Dąbrowska pisała z ironią (i wbrew regułom): „po troszeczku” – co prawda nie znam słowa „troszeczek” – znam przyimek „potroszeczku” i tak piszę – tylko mi to potem adjustatorzy rozdzielają według jedynej rzeczy przejętej z zapałem z tak pogardzanych czasów sanacyjnych – ortografji – bardzo wątpliwej, która nastręczała słów dziwolągów, słów kadłubków, w rodzaju „spod”, „znad” itp.”.
Co ma do tego wszystkiego przywoływana na początku „zajętość”? Ano to, że nie jest słowem kompletnie nieistniejącym. Pojawiła się już bowiem w słowniku – konkretnie w „Słowniku języka polskiego” pod redakcją Witolda Doroszewskiego z lat 50. – co prawda, z kwalifikatorem „rzadki” i tylko w odniesieniu do branży telekomunikacyjnej („jeżeli żądany abonent jest zajęty, łącznica natychmiast wysyła do abonenta wywołującego sygnał zajętości”). O tę „zajętość” toczono już zresztą boje w Bydgoszczy kilka lat temu. Tamtejsza prasa pisała, że pojawiające się na tablicach parkingowych informacje o „zajętości miejsc” irytują mieszkańców, zwłaszcza tych wrażliwych językowo. Wsparcia szukano wówczas o językoznawcy, dr. Rafała Zimnego, który argumentował, że słowa tego nie notują współczesne słowniki, że nie posługujemy się nim na co dzień w sposób naturalny i że lepiej użyć zręczniejszego zamiennika. Przyznam się, że nie wiem, jak wybrnęły z tego władze Bydgoszczy, zwłaszcza że potrzebowały komunikatów prostych, przyciągających uwagę i liczących nie więcej niż 20 znaków. Aż chciałoby się powiedzieć – prawie tak jak ministerstwo i media.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis