Żali się znajomy biznesmen, że aby kupić kawałek ziemi w podgórskiej wiosce, najpierw musiał trzy miesiące szukać geodety, któremu by się chciało dokonać pomiarów i narysować mapy, a teraz już dwa miesiące bezskutecznie szuka inżyniera, który zrobiłby projekt drogi dojazdowej, stumetrowej raptem.
– Ciągle słyszę, że, panie kochany, roboty mam dość, nie chce mi się jechać na to zadupie – opowiada biznesmen i dodaje, że żaden z fachowców nawet nie pytał o kasę. – Co się dzieje?!
Wiem, co się dzieje. Otóż kilka dni wcześniej koleżanka zamieściła ogłoszenie o poszukiwaniu sekretarki-asystentki biurowej, wymagane studia wyższe, i w dwa dni otrzymała blisko 500 zgłoszeń. Wystarczyło przeto skojarzyć opowieść biznesmena z opowieścią koleżanki i odpowiedź na pytanie – co się dzieje? – pojawia się sama.
Obie te zdumiewające historie z rynku pracy nie są bowiem – jakby się pozornie wydawało – sprzeczne, ale pokazują smutny stan edukacji w naszym pięknym kraju: utrzymywania XIX-wiecznej koncepcji szkolnictwa i jednocześnie przyjęcia zasady, że studia mają być dostępne dla wszystkich.
Rozpuchły się więc państwowe szkoły wyższe i powstały dziesiątki uczelni prywatnych. Studentów jest dzisiaj w Polsce blisko 1.300 tysięcy – jakieś cztery razy więcej, niż ich było w latach słusznie minionych; wyższych uczelni jest ponad 5 razy więcej, blisko 500! Tymczasem odsetek młodych ludzi, którzy są w stanie intelektualne sprostać wymogom studiowania (samodzielnej pracy, czytania ze zrozumieniem, napisania dysertacji itd.) był i pozostał taki sam – ocenia się ten odsetek na 6-8 procent, nie więcej.
Kiedy ja studiowałem (lata 70.), młodzieży w wieku 18-30 było ponad ok. 5,5 mln, a studentów niespełna pół miliona (9 proc.); dzisiaj w tej grupie wiekowej jest ok. 4,5 mln Polaków, a studiuje 1,3 miliona (ok. 30 proc.). Jak to możliwe? Ano tak, że można skończyć polonistykę nie przeczytawszy ani jednej książki (tylko bryki), zostać psychologiem myląc psychoanalizę z psychodramą, a magistrem marketingu czy zarządzania (to dzisiaj najpopularniejsze kierunki) szczycąc się znajomością programu Exel.
W wyższych szkołach obowiązuje zasada: klient nasz pan, ma się czuć na studiach komfortowo i jeśli zapłaci skromne czesne – studia skończy i magistrem będzie. Wyjątkiem są wszelkie kierunki techniczne, medyczne, niektóre ekonomiczne i teoretyczne (fizyka, chemia itp.) na których liczba studentów jest podobna do tej 40 lat temu. Bo tam, gdzie trzeba rozumieć matematykę, fizykę czy chemię, cudów nie ma.
Cały ten blisko milionowy przyrost studiujących uczy się na niby i kwalifikacje ma na niby. Jest to jedno wielkie oszustwo. I dlatego Polska jest na jednym z ostatnich miejsc wśród rozwiniętych państw pod względem innowacyjności. Upadek szkolnictwa wyższego jest totalny. Powstała nawet uczelnia, która w 3 miesiące w trybie studiów online daje dyplom Master of Business Administration (w normalnym świecie dyplom MBA zdobywa się ciężką pracą w dwa lata i za ciężkie pieniądze).
I taka jest odpowiedź znajomemu biznesmenowi i koleżance pani magister. Żeby zostać geodetą czy inżynierem od projektowania dróg z uprawnieniami – trzeba było skończyć prawdziwe studia, zdać dziesiątki prawdziwych egzaminów i pokazać później, że się umie robić te mapy i projektować drogi. Nieliczni sprostają takim wyzwaniom i roboty mają po dziurki w nosie… Żeby skończyć kulturoznawstwo, psychologię, marketing a nawet prawo (niegdyś trudne bardzo studia) – trzeba tylko się zapisać i pojawiać po zaliczenia. I milion takich magistrów szuka pracy.
A czy będzie lepiej? Nie będzie. Minister edukacji – z pomocą Opus Dei i Ordo Iuris – zapowiada rechrystianizację Europy, dofinansowuje głównie uczelnie katolickie, a w szkołach, które przecież przygotowują przyszłych studentów, najważniejszymi przedmiotami są religia, spreparowana historia i wychowanie posłusznego władzy obywatela.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis