Kiedy byłem mały, z wypiekami na twarzy oglądałem w muzeum wypchane zwierzaki. W muzeum przyrodniczym stał przy wejściu i straszył dzieci wielki niedźwiedź; w dalszych salach zachwycały nas kuny, lisy, wilki, dziki, łanie i zające – wszystkie zwierzaki „jak żywe”, poustawiane przez preparatorów w wystudiowanych pozach; nad tą futrzaną zwierzyną na fałszywych drzewkach i gałęziach siedziały dziesiątki wypchanego ptactwa: jastrząb wypatrywał ofiary, dumny orzeł wzbijał się do lotu, kruki patrzyły w dal, a sowy się mądrzyły. W sztucznych zaroślach czaiła się wypchana żmija i od razy było widać, czym różni się od niegroźnego wypchanego zaskrońca.
Miało się wybór: można było oglądać zwierzęta żywe w ZOO, ale daleko za kratami, albo też nieżywe – ale blisko – w muzeum. Jak się jest małym chłopcem w przedtelewizyjnej epoce, taki wybór jest cenny.
Mały byłem w latach pięćdziesiątych i do połowy sześćdziesiątych. Później już byłem w liceum i bardziej mnie interesowały dziewczyny niż wypchane ssaki, ptaki czy płazy; takie eksponaty wystawione w gabinecie przyrodniczym spełniały zresztą w naszych nastoletnich oczach raczej funkcje odróżniające gabinet przyrodniczy od gabinetu fizycznego, w którym czaiły się maszynerie do robienia błyskawic i modele silnika spalinowego, albo od wypełnionego mapami gabinetu geograficznego.
Bo też czas mojej licealnej edukacji – połowa lat sześćdziesiątych – to już ekspansja telewizji. Nowa epoka. Każdy mógł do woli oglądać – chociaż wtedy jeszcze bez kolorów – zwierzaki z całego świata. Żywe! Preparatorzy ze swoimi kolekcjami wypchanych orłów, odyńców, rysiów stawali się anachronizmem – jak kołodziej w roku 1905 lub szewc w 2005. Tym bardziej, że telewizji było coraz więcej, coraz bardziej kolorowej i na dodatek już od lat siedemdziesiątych mordowanie zwierząt dla ich futer czy potrzeby ich wypchania stało się niemodne.
Jakże więc zdziwiłem się czytając teraz w poważnej „Polityce” całe wielki tekst o preparatorach. Oni są! Oni nadal działają! I nie narzekają specjalnie na brak zamówień.
Mówią, że dopóki się możesz zdziwić – dopóty żyjesz. No to żyję, i to jak! Bo zdziwienie, właściwie osłupienie, wcisnęło mnie w fotel. Jakże to: helikopterami wozi się nosorożce z sawanny do lekarza, grizzly w Yellowstone ma ochronę lepszą od prezydenta Ameryki, sto milionów ludzi ogląda narodziny pandy w chińskim zoo i wymyśla misiowi imię, nawet operowe soprany nie odważą się już nosić prawdziwych futer, bo ochrona zwierząt i przyjaźń z nimi jest obecnie absolutnym obowiązkiem – a tu facet wypycha trocinami ubitą sarenkę, żeby pięknie wyglądała w salonie.
Profesja trwa, bo już nie celom edukacyjnym, jak przez stulecia, służy preparowanie zwierząt, ale ambicjom dzielnych łowców służy. Jest to twórcze rozwinięcie odwiecznej tradycji wieszania na ścianach łbów ubitych łosi i jeleni (wędkarze wieszają rozwarte paszcze szczupaków i sumów), pod którymi to łbami dzielni myśliwi lubili golnąć sobie starki i pogadać o swoim męstwie i łowieckich przewagach. Ten z kolei zwyczaj ucztowania pod głowami zamordowanych zwierząt wywodzi się z pradawnych czasów, kiedy to polowanie na dzikiego zwierza było zajęciem rzeczywiście niebezpiecznym i dla prawdziwych mężczyzn.
Otóż to. Kiedyś upolowanie choćby płowego zwierza na obiad wymagało nie lada sprytu, wytrwałości, przemyślności. Ubicie odyńca, wilka czy niedźwiedzia wiązało się z ryzykiem utraty życia i trzeba było odwagi i siły, aby pójść na takie łowy. Przeto mąż dzielny, który samodzielnie, a choćby samowtór, skłuł – bo polowało się z włócznia, dzidą i toporem – groźną dziką bestię, uważał powieszenie łba bestii u siebie w domu za słuszne i godziwe. Miał wisieć na dowód męstwa pana domu i jego sprawności. To było trofeum.
Tak było. Kiedyś. Bardzo, bardzo dawno temu.
Jeszcze w epoce samopałów, prymitywnych gwintówek, muszkietów można było, od biedy, mówić o emocjach i ryzyku polowania. Ale od dwóch stuleci o żadnej przygodzie mowy już nie ma. Od czasu, kiedy myśliwy ze sztucerem potrafił ubić 50 bizonów na jednym spacerze, na afrykańskich sawannach sahibowie otaczali się wałem kilkudziesięciu zamordowanych w jeden weekend lwów i słoni, a w Indiach lordowscy goście maharadżów zabijali dla sportu tuzin tygrysów w tydzień – jest już tylko rzeźnia. Jest realizacja jakichś ciemnych pradawnych instynktów odziedziczonych po półdzikich przodkach z jaskiń – którzy malowali na ścianach jaskiń swoje trofea, bo nie potrafili ich spreparować (a pewnie i nie chcieli, bo wszystko – od skóry do ostatniego ścięgna – służyło przetrwaniu, a nie przyjemności).
Nie bez powodu dzisiejsi herosi zrzeszeni w swoich kołach łowieckich mało mówią o „walce” z dziką przyrodą, o odwadze i sukcesach – ale o koniecznej selekcji i o tym, że jest jednak sport, bo z kałachem nie wypada…
Nadal jednak wypada powiesić sobie nad kominkiem łeb łosia, za którego odstrzał zapłacono dużą gotówkę, do którego doprowadził myśliwego leśniczy i którego zamordowano ze sztucera z noktowizorem.
To wszystko wiedziałem. Ale że się jeszcze dzisiaj te truchła wypycha i w całości stawia – nie wiedziałem. Że to jest przyjemność dla najbogatszych, tych gości z pierwszych stron gazet, najsławniejszych biznesmenów – nie miałem pojęcia. Bo to oni – top elita finansowa Polski, władcy korporacji, prezesi banków, twórcy globalnego świata – znajdują wytchnienie od trosk i ukojenie ambicji w afrykańskich łowach. Żeby się liczyć w towarzystwie – trzeba mieć Wielka Piątkę: lwa, bawołu, lamparta, nosorożca i słonia. Wypchane, spreparowane, upiększone i postawione w specjalnie dla nich wybudowanym pawilonie.
Podobno prawdziwym wyzwaniem, prawdziwym sukcesem jest mieć pięć Wielkich Piątek na koncie. I dwa krokodyle tworzące uroczy wjazd do garażu.
Pracy dla preparatorów nie zabraknie. Prędzej zwierzyny. Chyba że zoologiczne ogrody udostępnią myśliwym swoje zbiory….
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis