Podróż

Na językach
/ autor:jk

Podróżować to żyć, pisał Hans Christian Andersen, choć wcale nie był pierwszym, który dostrzegł potencjał tkwiący w ruchu. Zmiana położenia, zmiana układu, zmiana zdarzeń, wytrącenie z dotychczasowej równowagi – co może być bardziej stymulującego? Ruch, przeciwstawiany stagnacji, martwocie, ciasnej, zakrzepłej i nudnej egzystencji, stał się – i cóż w tym dziwnego? – synonimem zmian, wzruszeń, nowych idei, a bywał także, całkiem dosłownie – dla tych, którzy sami nigdzie ruszyć się nie mogli, ale mogli wysłuchać wędrowców przybywających z dalekich stron – oknem na świat. Średniowieczni minstrele, zwani w Polsce rybałtami (z włoskiego ribaldo, od śpiewaka, czasem rubasznego), wędrowali od osady do osady, od miasta do miasta, by snuć gawędy, śpiewać pieśni i opowiadać o dalekich krajach. Bawili, straszyli czasem, czasem edukowali. Mówiąc najprościej – byli taką wyjazdową telewizją skrojoną na ówczesne czasy.

Umówmy się, podróżowano wówczas jedynie w interesach, na wojnę albo żeby zdobyć złoto, co w praktyce równało się pierwszemu. Dopiero romantyzm nauczył nas zachwycać się przyrodą, dumać nad Mount Blanc albo przemieszczać się dla samej przyjemności przemieszczania się. Co i tak dane było nielicznym – wiadomo – podróżowanie rozumiane jako turystyka, w dodatku masowa, to przecież wymysł ostatniego stulecia, tak jak prawa obywatelskie, prawa kobiet albo prawa zwierząt, a także idea samorozwoju, samopoznania i w ogóle zrobienia czegokolwiek dla siebie bez obsesyjnego przeliczania tego na pieniądze. To zresztą najciekawszy aspekt podróży – zmieniamy głowę dzięki zmianie układu odniesienia. Zabawne, że akurat Marcel Proust, ten iluzjonista literatury, który nigdy nie ruszał się z fotela, ujął to najlepiej: „Prawdziwa podróż nie polega na szukaniu nowych lądów, ale na nowym spojrzeniu”.

Najpiękniejsze w podróżach jest to, że wcale nie trzeba jechać w daleki świat, żeby nałykać się wrażeń i dać się zaskoczyć. Weźmy takie Ponidzie. Ponidzie, czyli gdzie, pytają wszyscy, choć rzeka Nida, wijąca się między Chęcinami a Nowym Korczynem, na północ od Krakowa, powinna być tu drogowskazem. Malusi, uroczy region z bujną zielenią i polami uprawnymi aż po horyzont, gdzie ludzie są cudownie mili, pieski przyjazne i wdzięczne, a kierowcy powolni i uważni. Nie zmyślam ani trochę! Ale akurat nie ta sielanka przykuwa uwagę, w każdym razie nie tylko ona, a głównie – nazwy tutejszych miejscowości. Zachodzę w głowę, dlaczego katuje się cudzoziemców odmianą słowa Szczebrzeszyn, a pomija tak wdzięczne okołonidziańskie miejscowości, jak: Krze, Krzczonów, Łyczba, a także, choć te akurat wymówić nietrudno, bo brzmią jak najczystsza poezja, Nowa Zbelutka i Kalina Lisiniec.

O nazwach miejscowości można by napisać tomy i tomy te, oczywiście, napisano. Badanie ich etymologii to pasjonująca podróż (znów ta podróż!) przez historię, a że historia bywała ciemna i pogmatwana, można się przy okazji o tę ich genezę pospierać. Nazwy osad powstawały rozmaicie: od imion ich założycieli lub właścicieli (nasz Wrocław jest tego przykładem), nazw zawodów, którymi trudnili się miejscowi, ale też pobliskich rzek, ukształtowania terenu, zwierząt, dni tygodnia.

Czasami sięgają tak prastarych czasów, że są już dla nas bardzo mało czytelne. Jak choćby wspomniane Krze, pochodzące najpewniej od słowa „krzaki, zarośla” i użyte tu w liczbie mnogiej (po staropolsku – ten kierz, te krze). Z kolei Krzczonów upamiętniać ma pierwszego osadnika, niejakiego Krzczona, choć są i tacy, którzy wywodzą tę nazwę od staroczeskiego „krscon”, oznaczającego źródło, krynicę. Nazwa Zbelutka (inaczej: Zbylutka) pochodzi od dawnego imienia Zbylut, oznaczającego kogoś, kto pozbył się srogości (zbyć-pozbyć się, lut- srogi, ostry). Kim był Zbylut ze Zbelutki, nie wiem, ale historia, także najnowsza, zna – choć imię to wydaje się co najmniej niecodzienne – kilku Zbylutów, w tym Zbyluta Grzywacza, malarza, grafika i rzeźbiarza, który działał w Krakowie jeszcze do początku XXI wieku.

Tak to podróże, nawet niedalekie, kształcą. Zachęcam do nich – zamiast puenty. Czas po temu doskonały, bo choć lato bywa u nas kapryśne, jeszcze się przecież nie skończyło.

O Joanna Kaliszuk 147 artykułów
Joanna Kaliszuk jest dziennikarką, redaktorką naczelną Gazety Południowej.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*