Jeszcze 500 lat temu, choć niektórych może to zaskoczyć, język czeski służył Polakom za wzór językowej elegancji. Ba, nie tylko uznawany był za wykwintniejszy, ale zapanowała nań wręcz swoista moda. Obracać się w ówczesnych intelektualnych kręgach i nie znać języka czeskiego, po prostu nie uchodziło. W tym właśnie okresie i właśnie pod wpływem czeskiego wiele staropolskich wyrazów zmieniło swą formę: „sierce”, obecne do dziś w „miłosierdziu”, stało się „sercem”, „wiesiele” – „weselem”, a „gańba” – od „ganić”, czyli strofować, krytykować, potępiać – „hańbą”. Ten sam proces dotyczył słowa „gardy” – chełpliwy wyniosły, pyszny – które przekształciło się w „hardy”. Po dawnej, pierwotnej formie pozostały nam słowa: gardzić, wzgardliwy, wzgarda, a także pogarda, oczywiście.
Czym jest pogarda? Według słownikowej definicji – uczuciem bardzo silnej niechęci, połączonej z poczuciem własnej wyższości wobec kogoś lub czegoś. Mówiąc jeszcze prościej, pogarda to przeciwieństwo empatii. To kuglarska sztuczka umysłowa, pozwalająca odrzeć przeciwnika z wszelkich człowieczych cech i odebrać mu godność. Niezwykle wygodna, bo dająca nam moralny immunitet, by nawet podłością zwalczać wszystko to, czego nie akceptujemy. Wiktor Hugo nazywał ją policzkiem wymierzonym na odległość, ale Hugo żył w czasach, gdy nie słyszano jeszcze o krematoryjnych piecach.
Gdy poseł rządzącej partii w publicznej telewizji mówi: „skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy jakiejś równości, ci ludzie nie są równi ludziom normalnym i skończmy z tą dyskusją” – daje upust pogardzie w najczystszej postaci. To już nie kwestia nieszczęśliwego doboru słów (o karkołomnej zresztą składni), tylko kwestia alarmująco wręcz poważna – oczywistego wykluczenia ze społecznej wspólnoty tych ludzi, których ów poseł uznał osobiście za „nienormalnych” i niegodnych, by z praw tej wspólnoty korzystać. Chodzi, lekko licząc, o jakieś 3 miliony Polaków, bo pewnie tyle jest w Polsce osób homo- i biseksualnych. Tak więc przekroczyliśmy kolejną granicę. Już nie tylko odmawiamy im prawa do związków partnerskich (czy małżeńskich), ale kwestionujemy w ogóle wszelkie inne prawa. Także obywatelskie – w końcu „nie są równi”. Strach się bać? Tak. Zwłaszcza, jeśli zna się historię.
Powie ktoś: nic nowego, kampania wyborcza wkracza w ostateczną fazę, politycy robią się nerwowi, więc i retoryka się zaostrza. Ale czy faktycznie tylko o retorykę tu chodzi?
Nie tak dawno temu pewien szeregowy poseł raczył był nazwać w sejmie swoich adwersarzy politycznych „chamską hołotą”. Nie chamami, nie hołotą, ale chamską hołotą – tak jakby jedna inwektywa już nie wystarczała, jakby potrzebowała wzmocnienia. Ten typ wyrażenia, w języku potocznym opisywany jako „masło maślane”, nazywamy pleonazmem. Traktowany jest na ogół jako uchybienie stylistyczne, ale może też pełnić określone funkcje, na przykład, jak w omawianym cytacie, podwajać siłę ekspresji wypowiedzi. Przyjrzyjmy się jednak słowom. Hołota (spółgłoska h na początku wyrazu sugeruje, że nie jest on rdzennie polski i faktycznie nie jest – to ukraińskie zapożyczenie, które zastąpiło rodzimą gołotę) oznacza motłoch, tłuszczę, ale u jej źródeł tkwi… ubóstwo. Terminem gołota (od goły, golizna) określano bowiem niegdyś ludzi nieosiadłych, nieposiadających majątku, biedną szaraczkową szlachtę, z którą mało kto się liczył i która miała ograniczone prawa polityczne. Cham to prostak, człowiek ordynarny, nieokrzesany – tak dawniej nazywano ludzi „podłego urodzenia”, czyli chłopów. „Prawda, że się wywodzim wszyscy od Adama/Alem słyszał, że chłopi pochodzą od Chama/Żydowie od Jefata, my szlachta od Sema/A więc panujem jako starsi nad obiema”, mówi Gerwazy w „Panu Tadeuszu”. W rzuconej niedbale z poselskich ław obeldze pobrzmiewają niepokojące echa tej dawnej pańskiej pogardy. Zadziwiającej u człowieka, dla którego prosty lud rzekomo tak wiele znaczy. Nieprawdaż?
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis