Po tym, jak Uniwersytet w Białymstoku ogłosił, że zmuszony jest zamknąć kierunek filozofii – rozpętała się w krajowych mediach dysputa. Może nie filozoficzna – jak, dajmy na to, marksistów z personalistami czy egzystencjalistów z heglistami – ale jednak dysputa. Rzec można – jakie media, taka dyskusja.
Opisując problem w skrócie (medialnym, ha, ha ) starły się otóż dwie koncepcje: pierwsza – że studia mają absolwentom dawać zawód, i druga – że studia mają uczyć uczenia się, czyli rozwijać kompetencje intelektualne. Nie da się ukryć, że w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego od wielu, wielu lat preferowana jest pierwsza koncepcja. Ten pogląd przeważa też wśród młodzieży, która masowo idzie na studia nie po, aby zdobywać i poszerzać wiedzę, ale po dyplom, aby w przyszłości więcej zarabiać mniej pracując.
Dla zwolenników koncepcji pierwszej – „zawodowej” – filozofia jest rzeczywiście bez sensu. Tymczasem wskaźnik bezrobocia absolwentów filozofii jest absolutnie najniższy, niższy nawet od wskaźnika bezrobocia absolwentów medycyny. Filozofowie twierdzą więc, że filozofia nie tylko królową nauk jest – i musi być na uniwersytetach – ale też daje najwyższe gwarancje zatrudnienia. W odróżnieniu od politologii, socjologii, prawa, dziennikarstwa, marketingu, zarządzania i tym podobnych kierunków, które kończą co roku dziesiątki tysięcy młodych ludzi i lądują na bezrobociu albo na posadach kasjerów w supermarketach czy magazynierów.
Wiem, że filozofowie są od tego akurat, żeby udowadniać wszystko, co tylko można udowodnić – taki to zawód – w tym przypadku jednak przedobrzyli. Takiej tezy nie da się obronić, nawet z fenomenologicznym zacięciem. Bo przecież nie dlatego filozofowie łatwo znajdują pracę, że umiejętności filozofowania są tak przez pracodawców cenione, ale dlatego, że studia filozoficzne są w stanie skończyć tylko jednostki wybitne.
Kiedyś filozofię można było studiować najwcześniej po zaliczonym trzecim roku innego kierunku. Uznawano po prostu, że najpierw trzeba udowodnić swoją sprawność umysłową. A zauważmy, że wtedy wszystkie uczelnie jeszcze organizowały egzaminy wstępne. Na najbardziej atrakcyjne kierunki startowało 20-30 kandydatów, na najmniej oblegane – 3-4, ale otrzymywali indeksy tylko ci, którzy udowodnili choćby minimum sprawności umysłowej.
Dzisiaj może sobie studiować każdy. Mamy więc dwa miliony studentów (cztery razy więcej, niż w PRL) i doszło do tego, że studenci piszą skargi do rektora, że im się każe czytać książki! Całe, nie tylko skrypty i streszczenia! Można więc skończyć prawo nie czytając Machiavellego, psychologię nie widząc kim był Freud albo politologię po lekturze, ewentualnie, Sapkowskiego. Można skończyć studia humanistyczne będąc niezdolnym do przeczytania jakiejkolwiek księgi nie będącej kryminałem.
Studiów filozoficznych tymczasem nie da się przejść bez czytania i myślenia. To wykluczone. Bez lektury „ze zrozumieniem” – jeszcze przed rozpoczęciem tych studiów – przynajmniej tysiąca pozycji, w tym połowy z gatunku choćby popularno-naukowych, nie da się najzwyczajniej zrozumieć o czym się na tych studiach mówi! A samo studiowane to nadal wyłącznie czytanie dziesiątków okropnych dzieł i rozważanie, o co ich autorom chodzi. Studiować więc mogą i ukończyć filozofię wyłącznie ludzie naprawdę rozumni, wyjątkowo sprawni intelektualnie.
Tacy ludzie są w stanie nauczyć się później wszystkiego. I dlatego znajdują etaty. Znajomość pism Platona, Kanta czy Heideggera nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o rozum.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis