Od momentu rozpoczęcia kwarantanny jesteśmy zalewani informacjami, jak wielki kryzys nadciąga i jak bardzo katastrofalne będą jego skutki. Rządowi profeci – coraz trudniej mi nazywać ich ekspertami – ramię w ramię z „nierządowymi”, prześcigają się w przepowiedniach, o ile spadnie PKB, jak długo będziemy wychodzić z kryzysu, ile milionów osób straci pracę… by po chwili wieszczyć upadek gospodarki, gdyż wyjechało 100 tysięcy Ukraińców i nie będzie miał kto pracować! Czy rzeczywiście jesteśmy skazani na wielki kryzys, czy może to tylko kreowanie problemów, z którymi będą mogli owi „eksperci” bohatersko walczyć?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, najpierw trzeba się zastanowić, jaki był stan gospodarki przed kwarantanną. Niestety nie był on wcale tak doskonały, jak przedstawiali to rządzący. Wzrost gospodarczy oparty był głównie na dwóch filarach. Pierwszy to tzw. transfery socjalne. Jest to nic innego, jak sztuczne (bo niewynikające z rozwoju) stymulowanie popytu, które zawsze kończy się tak samo – inflacją. Oficjalnie jej ponoć nie ma – GUS nie ogłosił wyników za pierwsze dwa miesiące roku, tłumacząc się kwarantanną, ale warto sobie przypomnieć wystąpienie prezydenta Andrzeja Dudy z początku roku, w którym próbował winę za wzrost cen przerzucić na przedsiębiorców. Drugim z filarów miało być „uszczelnianie” VAT-u. Zaiste, szlachetny cel, ale warto przyjrzeć się, jak został zrealizowany. Zamiast zlikwidować dziury, to jest różne stawki, które dawały możliwości nadużyć, wprowadzono szereg rozwiązań, które, owszem, zwiększyły wpływy podatkowe, ale mocno utrudniły życie małym i średnim przedsiębiorcom. Raz, że każda dodatkowa papierologia to dodatkowe koszty, dwa, że tzw. split-payment zmniejszył i tak słabą płynność finansową firm. Dlaczego? Realia są takie, że spora część z 2 milionów „misiów” (potoczna nazwa małych przedsiębiorców – przyp. red.) funkcjonuje od pierwszego do pierwszego, od faktury do faktury i dla nich zamrażanie części pieniędzy, bez dostępu do nich, jest ogromnym utrudnieniem – wcześniej, nim zapłacili VAT, czasami kilkukrotnie tymi pieniędzmi obracali.
Na to wszystko nałożył się jeszcze jeden czynnik – brak umiaru. Transfery socjalne mają zawsze jedną cechę: spirala wydatków bardzo szybko zaczyna się nakręcać się sama. I tak wg raportu OECD, jeśli uwzględnimy proporcje wydatków do PKB, to przeskoczyliśmy… Szwecję! Niestety nie tylko nie zaoszczędziliśmy pieniędzy odzyskanych od mafii VAT-owskich, nie stworzyliśmy rezerw na ciężkie czasy, ale jeszcze uszczupliliśmy inne, a pierwszy w historii budżet bez deficytu, to tylko kreatywna księgowość – bo tylko tak można nazwać „pożyczki” z funduszu solidarnościowego czy rezerw demograficznych. I można by długo dyskutować o stanie finansów publicznych, ale najlepiej ich stan opisują słowa byłego już wicepremiera Gowina, że budżet nie wytrzyma wprowadzania stanu wyjątkowego i związanego z nim obowiązku wypłat odszkodowań. W świetle powyższego, bardzo sensownym staje się pytanie, czy kryzys to będzie skutek pandemii, czy przyśpieszyła ona tylko to, do czego nieuchronnie zmierzaliśmy?
Szklanka do połowy pełna
Niestety w tych wszystkich lamentach nad naszą przyszłością zapominamy o jednym – na razie nic aż takiego strasznego się nie stało! Żaden skrawek lądu ani miejsce pracy nie zostało zniszczone przez erupcję wulkanu, powódź, huragan czy bomby. Jak bardzo pesymistycznie byśmy nie patrzyli, to jesteśmy w zupełnie innej sytuacji, niż znajdowaliśmy się wiele razy wcześniej – nie musimy niczego odbudowywać ani szkolić nowych specjalistów.
Więc gdzie tkwi problem? W samospełniającej się przepowiedni. W wydanej w 1873 roku książce, a w zasadzie zbiorze felietonów, „Lombard Street”, Walter Bagehot nie tylko opisał mechanizmy rządzące wielkimi finansami, ale też zawarł instrukcję na czas kryzysu. W swoich rozważaniach, zwrócił uwagę, że największym problem nie jest upadek jednego banku czy firmy, tylko panika, jaka temu towarzyszy, powodująca efekt domina. Parafrazując – słowo „kryzys” wypowiedziane odpowiednio często, stanie się faktem. I rolą państwa w takiej sytuacji jest przede wszystkim szybkie i stanowcze przeciwdziałanie tej panice.
A jak to wyglądało w naszym przypadku? W dniu, w którym pan Glapiński zapewniał nas, że pieniędzy starczy dla każdego, bankomaty witały nas komunikatem, że w trosce o innych wysokość wypłat została ograniczona. Premier Morawiecki z kolei dorzucał przepowiednie o 1 do 3 milionów bezrobotnych. Na efekty nie trzeba było czekać długo. W rozmowie, którą odbyłem na początku kwarantanny z właścicielem hurtowni, usłyszałem, że liczba niezapłaconych faktur gwałtownie wzrosła. Tyle że były to faktury za luty. Nie trzeba tu być psychologiem, żeby domyślić się przyczyn – nie wiadomo co za tydzień będzie się działo, sądy przed kwarantanną nie działały, a w jej trakcie komornik też nie będzie chodził… Inny przykład paniki podał mi kolejny z rozmówca – fabryka, której towarem do tej pory handlował, wstrzymała nie tylko dostawy, ale i produkcję, a wszelkie zlecenia będzie realizować dopiero po wpłacie 100%. I nie ma znaczenia długość współpracy czy inne ewentualne zabezpieczenia.
Kolejnym grzechem popełnionym przez rząd była opieszałość i komplikowanie programów pomocowych. Kierując się słowami Bagehota, pierwszy z programów powinien być uruchomiony w momencie ogłaszania decyzji o zamknięciu granic i powinien on być ogólnodostępny. Najprostszym byłyby „wakacje od ZUS-u”. I to dla wszystkich. W takiej sytuacji nie ma czasu na rozważania, ilu jest pracowników, jaki przychód, jaki jego spadek. Często się dzieje tak, że kryzys w księgach jest dostrzegalny później i rząd powinien wyprzedzić wydarzenia, a nie czekać na rozwój wypadków. Oczywiście wielu z Czytelników zapyta teraz o koszty takiej operacji. Odpowiadam, że wyniosłyby one ZERO. Po prostu, te 3 miesiące odpracowalibyśmy później, przesuwając o 3 miesiące przejście na emeryturę.
Niestety, stało się wprost przeciwnie. Na pierwszą tarczę przyszło przedsiębiorcom poczekać, a zapowiedzi ewentualnych, koniecznych do spełnienia warunków, zamiast uspokoić nastroje, rozgrzały je tylko. Konkludując, zamiast taniego programu, rząd będzie opłacał składki przez 3 miesiące nieznanej na razie liczbie osób. Nieznanej, bo ZUS utonął w hałdzie nieprzetworzonych wniosków. A ich przetworzenie też będzie kosztowało. Działania władzy wywołały jeszcze jedno, o wiele bardziej niebezpieczne zjawisko. Przedsiębiorcy, zamiast szukać wyjścia z sytuacji, po nocach śledzili obrady sejmu, kombinując, jak spełnić kryteria. Ile robót, mimo braku uzasadnienia epidemiologicznego, zostało przerwanych lub było sztucznie przeciąganych, byle nie przekroczyć limitu, tego nie dowiemy się pewnie nigdy.
I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Rząd najprawdopodobniej przegrał walkę z kryzysem, nim ją tak naprawdę zaczął. W książce „Teoria uczuć moralnych” Adam Smith zauważył, że w trakcie kryzysu w ludziach wyzwala się o wiele więcej energii, niż w czasie nawet najbardziej spektakularnych sukcesów, że głównym motorem działań jest strach przed zostaniem w tyle, byciem tym gorszym. Jedynym z niewielu ekspertów, który wypowiadał się w podobnym tonie, był Mikołaj Pisarski, prezes Instytutu Misesa. Zwrócił uwagę, że zmarnowano ogromny potencjał, który tkwił w ludziach na początku pandemii – to był moment, w którym posiadali oni ogromny kapitał, nie tylko finansowy, ale przede wszystkim energii, która nie została w spożytkowana we właściwy sposób.
Nie oszukujmy się, część branż, choćby turystyka, wyjdzie z tej sytuacji bardzo poturbowana, a nas nie stać na „zalewanie” problemu pieniędzmi, jak np. robią to Niemcy. Jedynie, co nam pozostało, to obudzić ducha przedsiębiorczości. Dać impuls, jakim była u schyłku komunizmu ustawa Wilczka, która z dnia na dzień rozruszała gospodarkę będącą w dużo gorszym stanie. Niestety zamiast impulsu, rząd brnie coraz bardziej w urzędowe regulacje i zapowiada narodowy plan szycia maseczek. Gdy w całej Europie rozluźnia się przepisy dotyczące skażania spirytusu, upraszcza procedury i likwiduje problem dostępności środków odkażających, u nas za produkcję zabiera się państwo. Efekt – owego płynu nie widzieli nawet pracownicy stacji, na których miał być sprzedawany, a rząd zapowiada walkę ze spekulacją. Więc może zamiast próbować rozwiązać każdy problem dekretami – dać ludziom rozwiązać je samodzielnie. Rozluźnić wszelkie biurokratyczne bariery, które utrudniają działanie. Bez tego nie ma możliwości przestawienia się na produkcję respiratorów w 3 dni, jak to zrobiono w jednej z amerykańskich fabryk.
Ostatnią z rzeczy, które powinny zostać wykonane na samym początku, powinno być uelastycznienie kodeksu pracy. Tymczasem ustawa, która by choć w części rozwiązywała te problemy, przyszła o miesiąc za późno, bo pierwsze zwolnienia zaczęły się już na początku kwarantanny (spora ich część to właśnie efekt samospełniającej się przepowiedni – idzie kryzys, będzie 3 miliony bezrobotnych, to po co czekać, zacznijmy oszczędności już teraz). A biorąc pod uwagę, że zawiera ona pomysły, na które nie wpadłby nawet sam poseł Korwin-Mikke, jak choćby możliwość zwolnienia pracownika za pomocą e-maila, to może być dopiero początek…
Do startu, gotowi…
Wszystkie te rozważania nabierają dodatkowego kontekstu, gdy popatrzymy na sytuację poza granicami. Kontekstu, o którym nie mówi żaden z profetów. W całej Europie (i nie tylko) wszystkie rządy szykują się do wyścigu, kto pierwszy uruchomi gospodarkę i przywróci ją na normalne tory. I jest to wyścig o ogromną stawkę – zdobycie przewagi konkurencyjnej – ten, kto szybko i sprawnie będzie wstanie wyprodukować oraz dostarczyć towary, ten, być może na długi okres czasu, wyprze rodzimych producentów z rynku. Już nie tylko rząd czeski, który przy każdej możliwej okazji liberalizuje gospodarkę, ale nawet premier Bawarii Markus Söder, wywodzący się z Unii Chrześcijańsko-Społecznej, czyli partii posiadającej podobne korzenie ideologiczne do naszego rządu, mówi o obniżkach podatków, aby przedsiębiorcy mogli jak najszybciej odrabiać straty i zatrudniać na nowo pracowników. W tym samym czasie nasz premier szykuje się do wojny z rajami podatkowymi, przygotowuje nowe podatki, ukrywane pod kryptonimami „opłata” i „danina” oraz zwiększa uprawnienia kontroli skarbowej. Niestety, wynik tego wyścigu jest już chyba przesądzony i nie pomogą odwoływania się do patriotyzmu przez ministra Ardanowskiego.
Świat nie będzie już nigdy taki sam
Może tak, może nie. Trudno powiedzieć, jednak jedna rzecz może ulec ogromnej zmianie – pozycja gospodarcza Chin. Obecny kryzys epidemiologiczny obnażył jedną rzecz – większość świata jest od nich uzależniona. Z Państwa Środka płyną na cały świat nie tylko gotowe towary, ale komponenty i półprodukty. Z przemówień Trumpa można wyczytać, że to podstawowy kierunek działania jego administracji – przekonanie, że dywersyfikacja łańcucha dostaw jest w interesie ogólnie pojętego przemysłu. Kilka centów zysku na sztuce może przeobrazić się w ogromne straty w momencie, gdy nie będzie ciągłości produkcji. A biorąc pod uwagę, że przez co najmniej najbliższą dekadę, nawet kilka przypadków grypy więcej będzie wywoływało panikę, należy przypuszczać, że wiele z koncernów będzie chciało nie tylko przenieść produkcję z jednego do drugiego kraju, ale i ją rozproszyć. I chłodno analizując możliwe scenariusze, nie będzie wielkim nadużyciem stwierdzenie, że stanęliśmy przed historyczną szansą – nie tylko na nowe miejsca pracy, ale i na rozwój sektora MSP, który rozwija się przy każdej inwestycji, wypełniając luki, w które nie opłaca się wchodzić dużym.
Tylko co pomoże nam ją wykorzystać? Bo chyba nie minister publikujący listę firm sprowadzających surowiec spoza granic kraju. Ani też zapowiedzi ingerowania w gospodarkę i ustalania urzędowo cen. Ani – tym bardziej – system podatkowy, który w zeszłym roku, na przebadanych 36 europejskich krajów, został sklasyfikowany na 35 miejscu pod względem przyjazności dla podatnika.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis