Skradzione i odzyskane

fot. Magdalena Lorek. Materiały prasowe Muzeum Narodowego we Wrocławiu
fot. Magdalena Lorek. Materiały prasowe Muzeum Narodowego we Wrocławiu

Wszystko zamarzło i pociemniało. Też tęsknicie za latem? Jest nadzieja, bowiem ostatnio „Lato” powróciło jesienią.

Późnym latem, drugi raz w życiu, wszedłem do Luwru. Przed piramidą – kontrola. W budynku – kontrola z prześwietleniem rzeczy osobistych. Wszędzie kamery, czujne spojrzenia obsługi. Przemknąłem do galerii d’Apollon.

Na pokuszenie najbardziej wiodła nie wytworna korona Ludwika XV, lecz połyskująca pięknem diamentów i szafirów biżuteria królowej Marii Amelii. Równie mocno kusiły szmaragdy z naszyjnika i kolczyków cesarzowej Marii Luizy. Niczego jednakże nie dotykałem ani tym bardziej nie wyniosłem, za wyjątkiem kilku znikomej wartości drobiazgów ze sklepu z pamiątkami.

Klejnoty z Paryża i znaczki z Wrocławia

Luwr… z niejednego względu muzeum numer jeden na świecie. Żadnego innego nie odwiedza rocznie tak wielu gości. Żadne inne tak jak Luwr nie oszałamia wielkością skrzydeł i eksponowanych w nich kolekcji. Można więc założyć, że jest strzeżone lepiej niż Hades przez Cerbera. A jednak –  klejnoty koronne zniknęły.

Złodzieje, przebrani za pracowników technicznych, weszli przez balkon, na który dostali się z podnośnika ciężarówki. Było ich czterech. W kilka minut ukradli kilka precjozów, których wartość oszacowano na 88 milionów euro. W związku ze sprawą zatrzymano i oskarżono kilka osób, lecz jak dotąd nie wszystkie łupy udało się odzyskać.

Niebywałą i brawurową akcję złodziei Francuzi nazwali rabunkiem stulecia. Tego samego określenia użyli Polacy, gdy dziesięć lat temu wyszła na jaw kradzież z Muzeum Poczty i Telekomunikacji we Wrocławiu. Na przestrzeni iluś miesięcy zniknęło sto znaczków i innych przedmiotów na łączną wartość przekraczającą milion złotych. Główny sprawca dostał pięć lat więzienia i bardzo wysokie kary pieniężne. Dwójka jego pomocników ma zasądzone mniej, niemniej wyroki nie są jeszcze prawomocne.

Zarzuty usłyszała także była dyrektorka, która – zdaniem prokuratorów – nie dopełniła obowiązków związanych z prawidłowym chronieniem eksponatów przed kradzieżą. Nie było zabezpieczeń elektronicznych i mechanicznych, brakowało kamer. Okazja uczyniła złodzieja.

W listopadzie zaszedłem do gmachu głównego Muzeum Narodowego we Wrocławiu, by zobaczyć, czy stamtąd byłbym w stanie coś wynieść. Akurat mieli wystawę z pracami arcymistrza Rubensa, jednak podobnie jak w Luwrze jakoś się powstrzymałem…

Jak przenosili ule i niedźwiedzia

Dyrektor Piotr Oszczanowski opowiedział o nadzorze pracowników, o kamerach, alarmach, czymś w rodzaju czipów zamontowanych w dziełach sztuki i o innych zabezpieczeniach. Dzięki nim potencjalni złodzieje nie spędzają muzealnikom snu z powiek. Muszą natomiast liczyć się z innymi zagrożeniami, dającymi o sobie znać raz na jakiś czas.

– Jesteśmy świadomi zagrożeń, które są różnego typu. Proszę zauważyć, że nasze muzeum jest dotknięte przysłowiowym dopustem bożym, bo w tej lokalizacji jesteśmy skazani na pewien rodzaj relacji z naturą. Doświadczyliśmy tego rok temu, kiedy nie dość, że musieliśmy z powodu grożącej nam powodzi zamknąć oddziały, to jeszcze podjęliśmy się skomplikowanej operacji ewakuacji zbiorów — wspomina dyrektor.

Gmach główny jest najbliżej rzeki. Niedaleko niej stoi także Panorama Racławicka, zaś Pawilon Czterech Kopuł znajduje się na Wielkiej Wyspie. W sytuacji zagrożenia powodziowego istnieje ryzyko, że wylewająca się z rzeki woda dostanie się do budynków, a ponadto że podniesie się poziom wód gruntowych. 

— Do dziś mamy przed oczami budynek, w którym od 2004 roku mieści się nasz oddział etnograficzny na Przedmieściu Oławskim, zalany do drugiej kondygnacji podczas powodzi tysiąclecia — przypomina dr Oszczanowski.

W ubiegłym roku trzeba było w gmachu głównym przenieść na wyższe piętra około 6 tysięcy eksponatów. Z kolei w etnograficznym największym wyzwaniem było wyniesienie drewnianych, ważących po kilkaset kilogramów uli figuralnych, a także równie pokaźnej rzeźby niedźwiedzia sprzed wejścia. Załodze muzeum pomogli wtedy żołnierze. 

— Mamy świadomość, że spoczywa na nas wielka odpowiedzialność i że zagrożenia są permanentne — twierdzi dyrektor. — Ochrona czy prewencja dotyczy w naszym przypadku najróżniejszych okoliczności lub wypadków. Musimy się z tym liczyć i być powściągliwi, bo życie pisze różne scenariusze. Nic nie zwalnia nas z trwania w stanie podniesionej czujności — dodaje.

Portret spod kaloryfera

Wszystkiego przypilnować i upilnować każdego nie sposób, o czym przekonują dwa obrazki stojące w gabinecie dyrektora. Bynajmniej nie w reprezentacyjnych miejscach. Jeden to portret trzech mężczyzn o głupkowatych wyrazach twarzy. Ktoś go kiedyś powiesił w toalecie, by mieć chwilę chwały w mediach społecznościowych. I tak został na pamiątkę. Podobnego rodzaju artefakt znalazł wcześniej poprzedni dyrektor, Mariusz Hermansdorfer, po czym przekazał go na aukcję Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

— Młodzi ludzie miewają potrzebę jakiegoś happeningu, ostentacyjnej demonstracji swoich poglądów i nie zdają sobie sprawy, że takimi działaniami naruszają powagę miejsca — uznaje Piotr Oszczanowski. Dyrektor przypomina historię z Warszawy. Pewna aktywistka dokonała aktu obnażenia przed obrazem Jana Matejki przedstawiającym Tadeusza Reytana („Upadek Polski”) rozrywającego szaty w geście sprzeciwu wobec dzielenia ziem polskich.

Wracając do Wrocławia – na wystawie Beksińskiego w hali IASE aktywistki przykleiły się do fragmentu ekspozycji. Wyprowadziła je policja. Takich występków, nie wspominając o rzucaniu w sztukę ziemniakami czy pomidorami, było rzecz jasna na świecie bez liku.

„Lato” znów we Wrocławiu

Zbezczeszczenie, skradzenie czy zniszczenie dzieła sztuki to powód do smutku i żalu. Emocji zupełnie innego rodzaju dostarczają dzieła odzyskiwane, przywracane do kolekcji. Dyrektor Oszczanowski zapowiada, że jego zespół zaraz pochwali się kolejnym sukcesem wypracowanym na tym polu, ale nic więcej nie zdradza, żeby nie zepsuć niespodzianki.

Zaledwie przed kilkoma tygodniami do Wrocławia wróciło malarskie „Lato” autorstwa Berthy Wegmann. Dunka namalowała ten obraz prawdopodobnie na Śląsku, dlatego na początku XX wieku kupiło go Śląskie Towarzystwo Artystyczne i przekazało do zbiorów (nieistniejącego) Śląskiego Muzeum Sztuk Pięknych w ówczesnym Wrocławiu.

Kobieta siedzi pośród złotych kłosów i karmi piersią dziecko owinięte w chustę. Drugie, nagie, ułożyła na kolanie i spogląda na nie troskliwie. Jako alegoria matki opiekunki obraz trafił do szkoły średniej dla dziewcząt. Tej samej, w której maturę zdawała św. Edyta Stein. Obraz prawdopodobnie przetrwał wojnę wraz z budynkiem dzisiejszego liceum na Poniatowskiego. Nie do końca wiadomo jednak, co działo się z nim dalej. Na pewno ktoś go z Polski wywiózł. 

Po kilkudziesięciu latach od zaginięcia „Lato” ukazało się na rynku aukcyjnym: najpierw w 2008 roku w Izraelu, później dwukrotnie w Danii. Zidentyfikowany obraz umieszczono w bazie strat wojennych Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (MKiDN) i podjęto skuteczne działania zmierzające do jego przywrócenia do zbiorów Wrocławia. 

— Ministerstwo, instytucja powołana do tego, ma zespół znakomitych ludzi, ale to także nasz sukces. Zgłoszenie przypadku kwalifikującego się do restytucji czy też odpowiedzialność za zgromadzenie materiału dowodowego, który umożliwia negocjacje z właścicielami, spoczywa bowiem na pracownikach muzeum. Te rozmowy do łatwych nie należą, bo zawsze oczekujemy, że utracone muzealia zostaną oddane za darmo — opowiada dyrektor Piotr Oszczanowski. — Współcześni właściciele często nie mają świadomości, że coś pochodzi z dawnych zbiorów jakiegoś muzeum i nie można ich za to winić. To konsekwencja upływającego czasu i wędrówki dzieł, zmieniających się po wojnie wielokrotnie praw własności — dodaje. 

Tak było w przypadku obrazu Berthy Wegmann. Rodzeństwo z Kopenhagi odziedziczyło go na mocny testamentu po ojcu. Dla nich „Lato” było bardziej rodzinną pamiątką o wartości emocjonalnej niż towarem na sprzedaż. Rodzeństwo to ponoć ludzie bardzo bogaci. Być może dlatego ostatecznie ulegli sile perswazji Polaków. — Proszę pamiętać, że naszą intencją nie jest dochodzenie prawa do dzieł, bo często – tutaj, na terenie tzw. Ziem Odzyskanych – takiego nie mamy, lecz przywracanie ich do historycznego kontekstu, sąsiedztwa innych dzieł sztuki, konkretnej kolekcji, a wreszcie – spełnienie intencji właścicieli, którzy kiedyś ofiarowywali te dzieła muzeom wrocławskim — podkreśla dyrektor Oszczanowski.  

Skąd muzealnicy z Wrocławia mieli pewność, skoro w Polsce nie zachowało się zdjęcie „Lata” z czasów, kiedy było na Śląsku? — Kilka lat po tym, jak obraz trafił do zbiorów wrocławskich, niemieccy muzealni konserwatorzy zaczęli akcję polegającą na tym, że zwracali się do autorów obrazów znajdujących się w kolekcji z pytaniem o technologię wykonania ich prac. Były to dla nich cenne informacje w kontekście ewentualnej konserwacji. Wegmann odpowiedziała na tę prośbę i w ten sposób potwierdziła, że obraz znajduje się w zbiorach Muzeum Sztuk Pięknych we Wrocławiu — opowiada dyrektor.

Na uroczystości przekazania „Lata” minister kultury, Marta Cienkowska, złożyła wyrazy uznania pracownikom ministerstwa i muzeum. Szczególne podziękowania wysłała rodzinie z Danii, ponieważ to dzięki jej uprzejmości i zrozumieniu obraz wrócił, skąd po wojnie wyjechał. 

50 odzyskanych i 50 milionów za jeden

W kolekcji Muzeum Narodowego we Wrocławiu jest już około 50 odzyskanych obiektów, które sprowadzono z Włoch, ze Szwecji, Szwajcarii, z Francji, Stanów Zjednoczonych i innych krajów. — To zawsze szczególny, wielki moment, za którym stoi osobliwa, niekiedy nieprawdopodobna historia. Podkreślam, że są wśród nich dzieła, których nie powstydziłoby się żadne muzeum na świecie — mówi dyrektor. — Obraz „Historia Apolla i Dafne” z 1592 roku autorstwa Abrahama Bloemaerta, szkic malarski mistrza flamandzkiego Jacoba Jordaensa „Święty Iwo”, „Autoportret” Antona Graffa czy „Opłakiwanie Chrystusa” namalowane w pracowni Lucasa Cranacha starszego — wymienia przykłady.

Większość takich artefaktów, których historyczna i sentymentalna wartość jest równie ważna jak artystyczna, niemalże natychmiast trafia na wystawy stałe, podnosząc ich wartość, walor i atrakcyjność. Stają się swojego rodzaju magnesem przyciągającym zwiedzających i dzięki nim muzea zyskują rozgłos.

Przykładów można szukać gdzieś indziej. W Ossolineum jest „Madonna z dzieciątkiem” z kolekcji książąt Lubomirskich. Odnaleziony w Japonii obraz pokazano w 2023 roku podczas wystawy jubileuszowej z okazji dwustu lat ossolińskiego Muzeum Książąt Lubomirskich.

Działania pracowników centralnego wydziału restytucji dóbr kultury oraz innych instytucji są coraz skuteczniejsze. Do Polski wróciło ponad 800 obiektów, a obecnie toczy się kilkadziesiąt spraw w kilkunastu krajach na całym świecie. 

Jest o co walczyć. W bazie strat wojennych MKiDN znajduje się 3175 wpisów dotyczących tylko Wrocławia. — Nie jest to rejestr urzędowy — nadmienia Piotr Jędrzejowski z ministerstwa kultury. — Powstał w celach badawczych i informacyjnych. Nie zawiera pełnej listy dóbr kultury utraconych z terytorium Polski w czasie drugiej wojny światowej. Dane do bazy przekazują instytucje publiczne, związki wyznaniowe, jak i osoby prywatne.

Breslau, jak twierdzi dyrektor Oszczanowski, było jednym z najzasobniejszych i najbogatszych miast przedwojennej Europy, w którym oprócz kolekcji muzealnych znajdowały się niezwykle wartościowe zbiory prywatne, zarówno przebogate kościelne, jak i świeckie. 

— Dzisiejsze wrocławskie muzeum narodowe przechowuje 20, może 30 procent zasobów, które przed wojną gromadziły instytucje w tym mieście. Rachując oszczędnie, mamy prawo przypuszczać, że przeniesionych, dyslokowanych dzieł było sto tysięcy. Zapewne wiele z nich przetrwało. To daje nam nadzieję, że jeszcze niejedną rzecz przyjdzie nam przywrócić — mówi Piotr Oszczanowski.

Najnowsze mają odsłonić 12 grudnia. Niesie ponoć następną niezwykłą historię, której narracja zabierze nas tym razem do Stanów Zjednoczonych. Na pewno nie będzie to „Sen (Łóżko)”, obraz przebywającej tam kiedyś Fridy Kahlo, ponieważ – po pierwsze – ani Meksykanki, ani jej sztuki nigdy na naszych ziemiach nie było (chyba że ktoś miał lub ma w prywatnej kolekcji…), a po drugie „Sen” właśnie znalazł nowego właściciela. Zapłacił(a) za niego w domu aukcyjnym Sotheby’s 50 milionów dolarów, ustanawiając tym samych rekord ceny sprzedaży dzieła sztuki, które wyszło spod kobiecej ręki.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*