Antoine Laurent de Lavoisier był jednym z tych nielicznych geniuszy, którzy – jak Pitagoras, Arystoteles, Kopernik, Newton czy później Einstein – zmienili dzieje świata. Lavoisier mianowicie przeobraził demoniczną alchemię w nowoczesną chemię, dyscyplinę nauki. Niestety, był również poborcą podatkowym i w czasie rewolucji francuskiej został – jako wróg ludu – zgilotynowany. Po ogłoszeniu wyroku miał prosić o przesunięcie egzekucji, gdyż musi dokończyć ważny eksperyment naukowy. Ale usłyszał od sędziego, że nic z tego, bo „Republika (czyli rewolucja) nie potrzebuje uczonych”.
Dwa tysiące lat wcześniej, w Syrakuzach, rzymski legionista stanął nad robiącym jakieś matematyczne obliczenia Archimedesem. „Noli turbare circulos meos” – poprosił żołnierza uczony – co dosłownie znaczy „nie zamazuj moich kół”, daj mi jeszcze popracować nad eksperymentem. Historia nie przekazała nam odpowiedzi rzymskiego legionisty przed ścięciem uczonemu głowy; pewnie była taka, jakiej udzielił Lavoisierowi rewolucyjny trybunał: „nie potrzeba nam teraz wykształciuchów”.
Bo rewolucje nie tylko „pożerają swoje dzieci”. To po jakimś czasie, bo najpierw rewolucje pożerają rozum; w zjednoczonym emocjami tłumie nie ma miejsca dla indywidualnie myślących, wiedzących i wątpiących. Scenariusz jest zawsze taki sam, obrazy podobne: rozjuszony tłum chrześcijan bestialsko mordujący w 412 roku w Aleksandrii uczoną Hypatię (i palący tamtejszą Bibliotekę), takiż tłum, wyjący z radości, kiedy palono na stosach Husa i Giordana Bruna…
Miał rację przecież mistrz obecnej rządowej propagandy, kiedy – planując niegdyś wielkie fałszerstwo – stwierdził, że „ciemny lud to kupi”. Kupi tym szybciej i mocniej, im szybciej i skuteczniej obrzydzimy i wyeliminujemy z publicznego dyskursu autorytety, elitę.
Tak, rewolucje nie potrzebują uczonych. Rewolucje potrzebują wodza, wroga i tłumnej jednomyślności. Więc rewolucje najpierw likwidują elitę, tych wszystkich samodzielnie myślących. Dlatego bolszewicy zaczęli rządy od wymordowania starej rosyjskiej elity; dlatego Mao wybił albo wysłał do wiejskich ziemianek chińskich uczonych, pisarzy, przedsiębiorców, nauczycieli, a w nieodległej Kambodży jego najwierniejszy uczeń, niejaki Pol-Pot, wręcz wymordował jedną trzecią ludności, aby móc stworzyć nowy lepszy świat: świat niepiśmiennych chłopów, świat bez szkół, miast, pieniądza…
Rewolucje zawsze zaczynają się niewinnie: od słów, od idei, od sekty wyznawców jednej jedynej prawdy. A później, jeśli tylko historia da szansę, da władzę, to słowa stają się czynem, czyny zaś walcem równającym wszystko. Absolutna prawda nie zna wszak kompromisów. Wątpisz – jesteś wrogiem. Do eliminacji.
„Wiem, że nic nie wiem” – rzekł kiedyś Sokrates. Źródłem myślenia są wątpliwości i, niestety, wraz z wiedzą wątpliwości przybywa. Z sokratejskich wątpliwości zrodziła się filozofia, z wątpliwości niezliczonych pokoleń uczonych – zrodziła się nauka i cywilizacja. Kto mówi, że coś wie na pewno, jest tylko dogmatykiem, ale ten, kto wie wszystko – to idiota. Ówcześni Ateńczycy wiedzieli wszystko i Sokrates też życiem zapłacił za swoje wątpliwości.
Takie mi przychodzą do głowy refleksje, kiedy słyszę o elicie polskich prawników – Sądzie Najwyższym i Trybunale Konstytucyjnym – że to „grupa kolesiów” realizująca „obce interesy”, kiedy czytam o piszących petycje pisarzach i profesorach, że to „wrogowie ludu”, „targowica”, kiedy inaczej od prezesa myślących nazywa się „komunistami i złodziejami”, a na stadionowych banerach rysuje się już dla nich szubienice.
Zawsze zaczynało się od słów, zawsze miała to być dobra zmiana i zawsze dokonywała się w imieniu ludu, choć nie zawsze tak pięknie zwanego suwerenem.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis