Rok bieżący to 40 rocznica głośnych wydarzeń z roku 1968. Przy czym rok 1968 tylko symbolizuje tylko pewną obyczajową i intelektualną rewolucję, która zaczęła się znacznie wcześniej i właściwie trwa do dziś na uniwersytetach. W Polsce, co prawda, dzisiaj mało jest widoczna, ale w gorących latach 60-tych młodzi Polacy wyraźnie odpowiedzieli na płynące z Zachodu nowe koncepcje życia.
Te nowe koncepcje uosabiał w sposób najpełniejszy ruch hippies, więc i u nas
pojawili się hippisi
ze swoja muzyką, kolorowymi strojami i obyczajowym luzem. Nad Sekwaną, Tamizą czy Potomakiem hippisi pojawili się, jako kontrpropozycja dla mieszczańskich norm życia – przede wszystkim bogacenia się, robienia kariery i wszelkich zakazów obyczajowych. Nad Wisłą i Odrą, w kraju biednym, cała ta ideologia sprowadzona została do słuchania muzyki, prowokacyjnych strojów i odurzania się wywarem z makowin. W gospodarce nieustającego niedoboru i dżinsów w Peweksie po 7 dolarów (ówczesna równowartość połowy dobrej pensji) trudno było o autentyczną walkę z „materialną konsumpcją”. Nawet słynnych hippisowskich komun z wolną miłością nie było gdzie i jak urządzić…
Nasze wydarzenia marcowe mieszczą się w tym klimacie (pojawiły się hasła wolności, swobód obywatelskich i demokracji). Ale – w odróżnieniu od haseł głoszonych na Zachodzie, gdzie chodziło o wolność od reguł, od norm, od przymusu obyczajowego czy ekonomicznego – w Polsce zrobił się z tego tylko protest stricte polityczny. I jako taki został łatwo stłumiony przez władzę.
Jest wszakże element, który łączył wydarzenia sprzed 40 lat na Wschodzie i Zachodzie. Otóż i tu i tam inicjatorami kwestionowania i oprotestowywania istniejących porządków – norm, obyczajów i prawa –
byli głównie studenci.
Dzisiaj można odnieść wrażenie, że w czasach mrocznej komuny między polskimi i zachodnimi uniwersytetami większa była intelektualna komunikacja, lepszy przepływ idei i chęć współdziałania w zmienianiu świata, niż jest dzisiaj. Przy czym nie chodzi tu tylko o uwiąd kultury studenckiej. Ta arcybogata studencka kultura żyła dopóty, dopóki władza ludowa ochoczo sponsorowała studentów. Świeżo upieczeni kapitaliści niemrawo sponsorują intelektualne fermenty, stąd też brakuje sił na kontestacje i twórcze poszukiwania.
To, co na campusach uczelni zachodnich jest po prostu oczywiste, niezbędne i naturalne – czyli tworzenie półformalnych i nieformalnych struktur, porozumień, stowarzyszeń, klubów i związków – na polskich uczelniach jest elitarne i śladowe. W każdym razie – nieobecne w publicznej debacie.Między innymi dlatego tam poczucie praw i obowiązków obywatelskich, w tym prawo do publicznego działania, jest w centrum społecznej świadomości, natomiast u nas jest to cały czas tylko inteligencka fanaberia.
Żałosny poziom publicznej debaty
nad centralnymi obecnie problemami świata wynika właśnie z nikłego udziału w niej polskich środowisk akademickich: bo na naszych uczelniach mało kogo to interesuje.
Tymczasem ekologia to centrum etycznych rozważań nad przyszłością Ziemi i cywilizacji. To problem dziury ozonowej, puszcz amazońskich, arktycznych lodów ale także orangutanów w Afryce i psów w schronisku pod Wrocławiem. To dzięki szalonym „terrorystom” Greenpecu nie wytłuczono pałami wszystkich młodych fok a buldożery nie zlikwidowały jeszcze całej brazylijskiej dżungli, dzięki „nawiedzonym” ekologom konieczność sortowania śmieci staje się oczywista nawet dla praczki z wrocławskich Krzyków a żadna przyzwoita dama nie pokaże się już publiczne w futrze z lamparta. A ta nowa świadomość urodziła się w czasach hippisów na uniwersyteckich campusach.
Od czasów hippisowskich cywilizowany świat wdraża jedną zasadę: rób i myśl co chcesz, bylebyś innym nie ograniczał ich praw do myślenia i działania. To dzisiaj absolutne minimum rozumienia praw obywatelskich.
Ale na campusach europejskich dyskutuje się nad ich rozszerzeniem. Rozważa od nowa hippisowską utopię prawa do życia w pokoju, „wolności od rzeczy”, wolności od wszechobecnego państwa i kapitału. Nadal dyskutuje się o totalnym zniewoleniu. Zafascynowane i przerażone koszmarnymi wizjami Georga Orwella i Aldousa Huxleya pokolenie hippisów widziało to zniewolenie głównie w kategoriach bezwzględnej przemocy państwa i obyczajowego przymusu. W epoce komputerów wiadomo o zniewoleniu więcej i można je pokazać i nazwać: to „matrix” – świat urojony, sieć, w której jesteśmy zaprogramowanymi robotami łudzącymi się mirażem wolnej woli. Nie ma wolności – jest tresura reklamy, religii, polityki międzynarodowych korporacji. O tym dyskutuje się na uniwersytetach Ameryki i Europy.
Na naszych uniwersytetach dyskutuje się o prawach dziecka poczętego, rozważa na ile zapłodnienie in vitro jest utajoną aborcją i czym różni się prawicowy PiS od prawicowej PO.
Ideologia i filozofia hippis były czystą utopią: głosiły miłość, wolność, pacyfizm, bezwzględny prymat „mieć” nad „być”. Mniej więcej to samo głosi Nowy Testament, ale tylko głosi, bo Kościół jest mądry i wie, że praktyka życia społecznego, kontroli i władzy wymaga daleko idących kompromisów z zasadami. Kościół trwa, ponieważ nie ma nic przeciwko wojsku, policji, bezwzględnym regułom obyczajowym, karze śmierci i bogaceniu się jednych, kosztem drugich. Hippisi nie przetrwali, podzielili los licznych w przeszłości ruchów głoszących miłość i wolność, chociaż nie skończyli na stosach ani w lochach. Ówcześni hippisi i buntownicy z Sorbony są dzisiaj statecznymi, prezesami i dyrektorami, zmądrzeli i ani im w głowie wojować z „przymusem dobrobytu”.
Ale dla ich dzieci i wnuków zagrożenie wolności jest jeszcze silniejsze, niż było 30 lat temu dla widzów musicalu „Hair”. Problem jest zdefiniowany i opisany: nie rządy, nie obywatele i nie demokracja, ale rządzą wielkie koncerny i zniewalają totalnie, dyktując styl życia i systemy wartości. Wszystko jest jednym gigantycznym oszustwem.
I ni chodzi tylko totalne zniewolenie przez sieć nakazów i złudzeń, o ów Matrix, który nam daje złudzenie dobrobytu i wolności wyboru. Chodzi też o szok i protest, kiedy się okazało, że buty i odzież uwielbianych supermarek powstaje w upiornych fabrykach Indonezji, Chin i Birmy, przy niewolniczej pracy nadzorowanej przez wojsko, że ubranka Barbie (firma Mattel) i piłki Nike szyją dzieci w Pakistanie, że Shell najął zbirów, którzy wymordowali związkowców w Nigerii…Nagle do społecznej świadomości dotarło, jaka jest cena za dobrobyt i jakie gigantyczne zakłamanie: ten konsumpcyjny raj tworzony jest we współczesnych obozach koncentracyjnych.
I zdarzyło się tak, że władze najsławniejszych uniwersytetów amerykańskich – Berkeley, Yale, MIT, Caltechu i Harvardu – odważyły się nie przyjąć sponsoringu od PepsiCo czy Nike, a stan Massatutches ( a później kilka innych) uchwalił ustawę, że nie może wygrać przetargu na publiczne zlecenie firma nieetyczna (taka, która zatrudnia dzieci albo korzysta z niewolniczej pracy). Wtedy szefowie superkoncernów i supermarek zawiązali porozumienie (którzy szefowie jakich marek i koncernów, to pilnie strzeżona tajemnica!) i zaskarżyli te stanowe ustawy, jako niekonstytucyjne. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych zgodził się z nimi i to pokazało opinii publicznej,
kto rządzi światem naprawdę.
Jest oczywiście i pozytywny wątek: te gigantyczne protesty, bojkoty marek w centrach handlowych, czarny PR i pikiety na stacjach benzynowych, to wszystko sprawiło, że wielkie koncerny i supermarki zatrudniają dzisiaj mniej dzieci w swoich fabrykach (i bardzo to ukrywają), tylko skrycie sponsorują różnych generałów i mniej chętnie pozwalają strzelać do związkowców w krajach Trzeciego Świata. Prezesom koncernów American Fruit Com. i Texaco byłoby dzisiaj znacznie trudniej sponsorować Pinocheta i doprowadzić w Chile do obalenia legalnie wybranego prezydenta.
Te problemy w publicznej debacie w Polsce nie istnieją. A my dla tych superkoncernów jesteśmy tylko miejscem na globie, gdzie się stawia hale z blachy falistej i robi samochody, komputery albo kolekcje Hilfigera do czasu, kiedy jest taniej, niż gdzie indziej. Koniec.
Jednocześnie wprowadza się do Polski
amerykańskie Walentynki,
żeby się lepiej sprzedawały hamburgery i telefony Sony/Erricson. Czy naszych studentów to martwi, czy choćby zastanawia?
Ostatnio zszokowana polska telewizja doniosła, że studenci i naukowcy rzymskiego uniwersytetu nie chcieli u siebie Papieża. To skandal, orzekli nasi komentatorzy. Nie powiedział nikt – bo niby jak miał powiedzieć, gdzie i co ryzykując! – że to nie skandal, tylko wedle zachodnich standardów akademickich nic nadzwyczajnego. Papież, który utrzymuje, że proces Galileusza był słuszny i że tylko Papież zna prawdę a nauka tylko szuka wiedzy – otóż nawet w arcykatolickich Włoszech taki Papież musi się liczyć z krytyką w społeczności akademickiej. I też nic się w Rzymie nie działo, był news, trochę medialnego szumu i tyle.
Co dla rzymskich studentów okazało się naturalne – demonstrowanie intelektualnej niezależności, wolności myśli i swobody wyboru autorytetu – na naszych uniwersytetach tkwi w niejakim uśpieniu albo w lękliwym oczekiwaniu na lepsze czasy. Przytłumione potrzebą zaliczenia, zdania egzaminu, otrzymania dyplomu i robienia kasy w trakcie i potem.
Być może w 1968 właśnie ta nieobyczajna, rozkołysana miłością i rozdyskutowana atmosfera hippisowskiego protestu dała polskim studentom siłę i odwagę do szukania wolności. Przeciwstawienia wolnej myśli czerwonej inkwizycji. Co byłoby dowodem starej prawdy, że trzeba wielkiej idei, aby ruszyć z posad bryłę świata.
Hippisi mieli taka idee. Więc smutno bez hippisów…
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis