Spór o końcówki

Na językach
/ autor:jk

Nie tak dawno temu Andrzej Saramonowicz, z zawodu reżyser, specjalista od męskości i żeńskości („Testosteron”, „Lejdis”), postanowił wcielić się na chwilę w rolę filologa i zgromił prof. Monikę Płatek za publiczne użycie słowa gościni. „To błąd świadomy, forpoczta rewolucji, która w pragnieniu przebudowy świata na swoją modłę nie waha się niszczyć nawet piękna języka – pisał. – Świat polskich mudżahedinek feminizmu ogarnął aberracyjny szał. Ich zdaniem wystarczy w kilka lat zmienić ukształtowany przez stulecia piękny europejski język. Ministra Mucha, premiera Kopacz i gościni Płatek. Lingwistyczne horrendum”.

Niestety. Zwiedziony szałem antyfeministycznym reżyser udowodnił niechcący, że dzieje „tego pięknego europejskiego języka” są mu obce. Słowa gościni nie wymyśliła bynajmniej Monika Płatek. Było obecne w polszczyźnie, tak jak i oboczna forma: ta gościa, którą odnajdujemy i u Kochanowskiego, i nawet jeszcze u Orzeszkowej, ba, notuje ją słownik Doroszewskiego z 1960 roku, choć już z adnotacją, że wyszła z użycia.  

Dawna polszczyzna nie stroniła od żeńskich końcówek, wydaje się nawet, że była pod tym względem wyjątkowo elastyczna. W osiemnastowiecznym słowniku Michała Trotza żeńskich nazw zawodów jest już całkiem sporo (a w każdym razie trzykrotnie więcej niż choćby we wcześniejszym o wiek słowniku Knapiusza), w tym takie jak: administratorka, farbierka, karczmarka, klucznica, kuchmistrzyni, lichwiarka, pasztetniczka, piekarka, urzędniczka, węglarka, wierszopisyni, wielkorządczyni, by wymienić tylko niektóre.

Jeszcze w okresie międzywojnia różnice rodzajowe starannie podkreślano: „Każdy wyborca i każda wyborczyni muszą w niedzielę, dnia 16 listopada stawić się osobiście w Obwodowej Komisji Wyborczej”, informowały ulotki BBWR tuż przed wyborami do sejmu w 1930 roku.   

Cóż się zatem nagle stało? Skąd ten regres w języku, ten rwetes, ten spór o końcówki?

Chodzi o prestiż.

To nie przypadek, że żeńskie odpowiedniki zawodów postrzeganych społecznie jako mało atrakcyjne – kucharka, sprzątaczka, kierowniczka sklepu z obuwiem, a choćby i pielęgniarka  – nie budzą żadnego, najmniejszego nawet sporu. Tutaj końcówki żeńskie nikomu nie wadzą. Ale profesorka, adiunktka, premierka, prezeska? To już, zdaniem niektórych, brzmi jak żart, jak zamach na dostojeństwo funkcji! Bo to, co męskie, postrzegane jest wciąż jako nobilitujące, a to, co kobiece – przeciwnie – jako pomniejszające, infantylizujące, mało profesjonalne. Ograniczające.

Prof. Michał Głowiński nazwał kiedyś Wisławę Szymborską wielkim poetą i od razu uznał za konieczne, by zabieg ten wytłumaczyć: „Kiedy powiadam wielka poetka, chcąc nie chcąc sugeruję, że jest tylko najlepsza wśród kobiet piszących wiersze, a takie ograniczenie byłoby niestosowne. Słowo poeta ogarnia wszystkich ­bez różnicy płci, jest więc uniwersalne”.

Trudno o lepszą puentę. Podczas gdy inne języki – niemiecki choćby czy czeski – uporały się z tymi ograniczeniami, nasz okopał się w męskocentrycznym szańcu.

Jedno jest pewne. Nazwanie kogoś poetką –  tak jak prezeską, premierką czy prezydentką –  będzie niestosowne tak długo, jak długo za takie będziemy je uważać.

To nie jest problem językowy. Ten problem tkwi w naszych głowach.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

O Joanna Kaliszuk 151 artykułów
Joanna Kaliszuk jest dziennikarką, redaktorką naczelną Gazety Południowej.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*