Przed mistrzostwami Europy w piłce (s)kopanej, zaczął się wyścig o zbudowanie najbardziej imponującej areny tej prestiżowej imprezy. Gdańsk poszedł bursztynowym szlakiem, Poznań przebudowywał coś, czego przebudowywać nie powinien i dlatego jedna część dawnej trybuny nie chciała się zbiec z nową, Warszawa za miliardy postawiła „Narodowy”, a Wrocław … w miejscu, z którego siłą wyrzucono hodowców kwiatów, postawił sobie piękny pomnik. Do dziś zwany Stadionem Miejskim.
Przez ponad trzy lata nie udało się pozyskać dla stadionu poważnego, odpowiedzialnego mecenasa. Owszem, w ramach imprez promocyjnych grało tu kilka zespołów piłkarskich, widownia za sprawą decyzji prezydenta wypełniła się dzieciakami (podobno też żołnierzami), a poza tym przy solidnych łysinach zafundowały wrocławianom demolki monstery, wystąpiło kilka gwiazd i – głównie – gwiazdeczek (podróbka Frediego Mercury). Miejski udaje, że żyje, a tak naprawdę powoli umiera. Właściwie już umarł pozostawiając niemałe długi obciążające ratuszowy skarbiec. Spora część pomieszczeń w koronie pozostała pusta, bo tak naprawdę komu taka lokalizacja miałaby obiecać zysk albo chociażby splendor. Śląsk to nie jakiś tam Real czy Barcelona.
Jaka recepta? Mocno poszukać i znaleźć wariata (albo przedsiębiorcę z prawdziwego zdarzenia), który potrafi z tym pomnikiem zrobić coś sensownego. Jestem przekonany, że poważna oferta spotkałaby z poważnym zainteresowaniem. Więc sprzedajmy to coś, póki jest szansa na znalezienie kontrahenta. Odpuśćmy sobie szukanie frajera na kupno sławetnej dziury Solorza po galerii, która tak naprawdę nie miała nigdy powstać, i wystawmy do uczciwego (wiem, wiem, jakie to trudne) przetargu Stadion Miejski.
Zawodowiec będzie wiedział, co z tym fantem zrobić. Nie zatrudniając dziesiątków ludzi, nie tworząc nowych spółek. A zysk dla ratusza, skoro brakuje innych pomysłów władz miasta, byłby bezcenny. Radocha dla skarbnika, szeregowych wrocławskich Kowalskich, licznych krytyków, prześmiewców gwarantowana. Cena wywoławcza – powiedzmy ok. 1 miliard. Dla poważnych inwestorów (raz jeszcze podkreślam – profesjonalistów) niezbyt nokautująca, zysk dla stolicy Dolnego Śląska bezdyskusyjny. Zaś kasa dla zadłużonego – coraz bardziej – miasta, i jego licznych równie zadłużonych spółek – jak oddech po tic tacu. To moja propozycja – skromnego, ale lekko zorientowanego w lokalnym rozstawianiu klocków, faceta. Oraz wielu wrocławian, nie tylko funkcjonujących w świecie mediów. Amen.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis