Skarżył się kilka lat temu prominentny polski polityk: „W dzisiejszej Polsce stosuje się powszechnie goebbelsowską metodę: Kłam, kłam, a coś z tego zostanie. Jest to zasada groźna dla demokracji, bowiem tam, gdzie niknie związek między słowem a rzeczywistością, tam i demokracja zaczyna działać źle”. Słowa te stanowią modelowy przykład językowej manipulacji: oczywista prawda – że słowa muszą przystawać do rzeczywistości – miesza się tu z oczywistą insynuacją – że przeciwnicy polityczni kłamią i są w tym podobni do hitlerowskiego ministra propagandy. Rzeczywistym celem przekazu było więc nie tyle wyrażenie troski o stan publicznej debaty, ile zdyskredytowanie uciążliwych oponentów. Ot, taki socjotechniczny trick stosowany nader często w polityce. Przy pomocy słów.
Że słowo ma wielką siłę sprawczą, a język może kreować rzeczywistość – wiedzieli dobrze od wieków nie tylko poeci, ale i panujący. I, jak świat światem, bardzo skwapliwie z tej wiedzy korzystali. Nałożyć słowom kaganiec, przykroić je do własnych celów, nadać im nowy, niejednokrotnie przeciwstawny sens (dlatego ministerstwo propagandy III Rzeszy nosiło oficjalną nazwę Ministerstwa Oświecenia Publicznego) – to zamknąć poddanych w świecie skrojonym dokładnie na miarę i według potrzeb władzy.
Mechanizm ten – nim jeszcze zaczęli mu się przyglądać uważniej politolodzy i lingwiści – genialnie uchwycił i opisał George Orwell w „Roku 1984”, tej najsłynniejszej powieści o koszmarze totalitaryzmu. Oczywiście, władza u Orwella jest władzą totalną, więc i język, jakim się posługuje – nowomowa – jest językiem totalnie sztucznym, stworzonym tylko po to, by uniemożliwić nieosobom (czyli osobom z gruntu podejrzanym) wyrażenie jakiejkolwiek głębszej, samodzielnej (a więc potencjalnie krytycznej wobec władzy) myśli. Dbała o to tajna policja, którą nazwano Ministerstwem Miłości.
Kto pamięta styl peerelowskiej propagandy, bezbłędnie potrafi rozpoznać nowomowę w użyciu: pustota partyjnej mowy-trawy, wojenna metaforyka (bo nic tak nie konsoliduje wspólnoty, jak walka z wrogiem, wszystko jedno – realnym czy wyobrażonym), unikanie konkretów i zastąpienie ich nic nie mówiącym, ale chwytliwym sloganem, wartościowanie wszystkiego w myśl zasady „nasze jest dobre, a cała reszta jest zła i służy obcym interesom”, nadęty patos i kompletny brak poczucia humoru…
Ówczesny lud doskonale jednak rozumiał, że to język umowny i tak też należy go traktować. Dziś – choć język współczesnej polityki wcale nie wysubtelniał – można już tej umowności nie dostrzec. Przede wszystkim dlatego, że w naszej przestrzeni publicznej funkcjonuje kilka odmiennych politycznych narracji. Dzielące je różnice widoczne są już nawet na poziomie pojęć podstawowych (patriotyzm, prawda, wolność, sprawiedliwość), co praktycznie uniemożliwia podjęcie dialogu. A tam, gdzie kończy się dialog, zaczyna się walka.
To wróży źle. Bo język wprzęgnięty do walki nie przenosi już żadnych istotnych treści, trąci banałem, a poprzez kompletne odwrócenie znaczeń – ulega po prostu dewastacji. Jak w słynnym orwellowskim haśle: „Wojna to pokój. Wolność to niewola. Ignorancja to siła”.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis