„Ta mała piła dziś i jest wstawiona…”. Odkąd usłyszałam diagnozę prezesa Kaczyńskiego, że dzietność w Polsce spada, bo dwudziestopięciolatki „dają w szyję”, snuje mi się po głowie ta piosenka. Ewidentnie bez sensu, bo to dwie inne rzeczywistości.
Gdy Zula Pogorzelska śpiewała tę piosenkę na melodię fokstrota w warszawskim „Perskim Oku”, był rok 1925. Programy rewiowe święciły triumfy, bilety wyprzedawały się na pniu, a publiczność łaknęła lekkiej jak pianka rozrywki. Opowieść o dziewczynie, której świat troi się w oczach po alkoholu, jest figlarna i nie ma w niej dramatyzmu, co najwyżej perskie oko, puszczone do publiczności – „rozkoszny szmerek w główce ma, więc, jak cukierek, usteczka słodkie wszystkim da”. Jak to się skończy, możemy się jedynie domyślać. W tych niedopowiedzeniach kryje się zresztą cały wic, dzięki czemu widz wychodzi z rewii rozbawiony, a nie przerażony.
Ach, te fraki, balowe suknie, bąbelki szampana, rauty – międzywojnie kojarzy nam się, niesłusznie, ale nieodmiennie, z elegancją, więc również z eleganckim piciem. Z byciem wstawionym, na rauszu, pod gazem, ze szmerem w głowie – ale zawsze w granicach przyzwoitości. Nieeleganckie picie zarezerwowane było co najwyżej dla woźniców i poetów, których zabierała nad ranem z podejrzanych knajp zaczarowana dorożka rodem z Gałczyńskiego.
Tymczasem „dawanie w szyję” Kaczyńskiego to zupełnie inny kaliber. To knajackie, proletariackie picie na umór (trochę jak w „Barze pod Zdechłym Psem” Broniewskiego, no ale on był komunistą, więc wiadomo) – nie szampanem już, a wódą, nie dla humorku ani dla kurażu, ale z rozpaczy i poczucia beznadziei. Gest opisujący ten zwrot (stukanie kantem dłoni w szyję) nie pozostawia złudzeń. Szyja steruje głową, ale bywa zbyt wiotka – złamie ją nie tylko gilotyna, ale i alkohol. Tak, jak łamie kariery, życiorysy, charaktery. W każdym razie taka jest legenda, bo w Peerelu podobno pito najwięcej – nieprawdaż?
Nieprawda. O piciu w Polsce napisać by można tomy. Zygmunt Gloger, historyk, autor „Historii staropolskiej”, nie żałuje opisów dawnych biesiad, „w których lano piwo jak gdyby na młyński kamień”, a zapewniam, że to dopiero wątły wstęp do właściwej całości. Na współczesne wiwaty – Rybka lubi pływać, Ciach babkę w piach, Chluśniem, bo uśniem, Za tych, którzy nie mogą, Pijany żyje dwa razy krócej, ale widzi dwa razy więcej, Zdrowie wasze w gardło nasze – natykamy się w niejednej komedii, to już, można by rzec, klasyka polskiego humoru . I, jak u Glogera, to na ogół mężczyźni bawią się tu lub trapią. Kobiety mogą co najwyżej rozweselać szampańskim humorem w kabaretach, ale pić naprawdę? Albo, o zgrozo, palić? Wszak to dla mężczyzn wymyślono smokingi, by, w cieniu bibliotek, mogli odpalać cygara i omawiać, w nieskończoność, najważniejsze problemy tego świata. Kobiety, o ile nie miały podkuchennych, w tym czasie zmywały naczynia po wystawnych obiadach i kolacjach.
Tak było kiedyś. Dziś nikt już nie chce zmywać po obiedzie, a dzietność nam spada, mimo pięćset plus, więc Prezes się smuci, bo myśli, że to przez łajdaczki, które wolą butelkę od chłopaka. Albo udaje, że tak myśli.
Pół Polski bierze to na poważnie, drugie pół się z tego śmieje, a ja przypominam sobie słowa Bertolda Brechta: „Nieznośnie jest żyć w kraju, w którym nie ma poczucia humoru, ale jeszcze gorzej jest żyć w takim, w którym poczucie humoru jest do życia niezbędne”.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis