Cały świat oglądał koronację Karola III. Co to było za widowisko! Kosztowało ponoć ponad 100 milionów funtów, ale to dobrze wydane pieniądze brytyjskich podatników: świat na żywo oglądał potęgę Zjednoczonego Królestwa, trwałość tej potęgi i tradycji. Potęgę władzy.
Oczywiście, Karol XII osobiście realnej władzy nie ma, jak nie ma jej żaden z europejskich monarchów, ma natomiast w nadmiarze i w dyspozycji mnóstwo jej atrybutów, tych złotych, skrzących się brylantami gadżetów, rolls-roysów, pałaców i orderów. Dla ich posiadania gotów jest katorżniczo pracować i tej prawdziwej władzy dostarczać – oprócz konstytucyjnej legalizacji – owych „igrzysk”, które w XXI wieku są jeszcze bardziej pożądane, niż za czasów Juvenala polecającego je cezarom (słynne „panem et circenses”), aby lud się nie buntował.
Bo w XXI wieku, jak od zawsze, i w Wielkiej Brytanii, i wszędzie, też w Polsce, walka o władzę toczy się nieustannie; i jest to walka bezwzględna, twarda, nie bacząca na koszty i ofiary. O ile jednak przez kilkadziesiąt stuleci uczestniczyło w niej nieliczne grono arystokracji, w XXI wieku wyborcze złudzenie dzieli masa poddanych. Wybory wygrywa ten, kto się ludowi piękniej zaprezentuje, więcej obieca, kto pilniej słucha i skuteczniej podpowiada, czego lud miałby pożądać i co myśleć, ten, kto lepiej wykorzysta media, sądy i służby. A nie najlepszy.
Jakaś władza była zawsze, bo jesteśmy zwierzęciem społecznym i ktoś musi w tej, choćby najmniejszej społeczności – rodzinie, plemieniu – pilnować porządku.
Co prawda Jan Jakub Rousseau już 300 lat temu – polemizując z Tomaszem Hobbesem – głosił, że pierwotnym ludziom władza była zbędna; człowiek był z natury dobry, żył sobie spokojnie wolny i szczęśliwy i dopiero cywilizacja go zniszczyła, uczyniła agresywnym i złym. Pogląd ten stał się bardzo modny; ten „szlachetny dobry dzikus” przecież pasował do wizji utraconego raju.
Idea Rousseau była tylko filozoficzną spekulacją (takim eksperymentem myślowym), ale 200 lat później uczeni antropolodzy są nadal do niej silnie przywiązani. W nauce dominuje pogląd, że własność prywatna i władza pojawiła się wraz z rolnictwem, a pierwotne ludy były egalitarne, od władzy wolne. Co z kolei jakoś nie pasuje do ewolucyjnych koncepcji, głoszących, że hierarchia w grupie, a więc władza, jest naszym trwałym dziedzictwem po zwierzęcych przodkach. Już w szkolnej klasie ujawniają się liderzy i liderki.
Polemizują z tym poglądem w znakomitej, bestsellerowej teraz na światowym rynku, „Nowej historii ludzkości” antropolog David Graeber i archeolog David Wegrow. Omawiają liczne przykłady społeczności łowiecko-zbierackich z królewską władzą i rolniczych, egalitarnych i wolnych. Czyli, ich zdaniem, możliwe były i są różne scenariusze. Może to prawda, jednak każdy widzi, że powszechnie dominuje scenariusz z władzą. Na szczęście ci znakomici amerykańscy badacze proponują wyjaśnienie: homo sapiens, owszem, odziedziczył po zwierzęcych przodkach potrzebę hierarchicznego porządku, gotowości do rezygnacji z części osobistej wolności, ale – i dlatego jest homo sapiens – jest w stanie tej odziedziczonej potrzebie się przeciwstawić i organizować się bez władzy. Polecam tę lekturę, bo opisy takich społeczności są fascynujące.
A jednak, jak uczy historia, ludzkość nie myśli o powrocie do raju, życia w wolności, pokoju, spokoju, bez władzy. Myślenie i decydowanie jest trudne, boli, wymaga wysiłku i jest niebezpieczne. Zresztą współczesna nauka taki pogląd potwierdza: mózg nasz nie lubi wysiłku, pracuje „na skróty”, preferuje schematy zachowań i reakcji, niechętny jest poznawczym dysonansom i eksperymentom; nie ewoluował bynajmniej w stronę demokracji.
Jak to już 80 lat temu genialnie ujął Erich Fromm – ludzie uciekają od wolności. Monarchia im zawsze pasowała.
I tu wracamy do Karola III Windsora (do 1917 roku dynastia nazywała się Sachsen-Coburg Gotha, ale nie uchodziło wtedy mieć niemieckie korzenie), czyli instytucji monarchii. Nie ma otóż – i piszę to bez wahania – lepszego pomysłu na władzę. W gromadzie czy plemieniu dzierżył ją najsilniejszy i najsprawniejszy, to proste. Ale rewolucja agrarna, pozwalając wodzom na gromadzenie nadwyżek, tworzenie własnych sił zbrojnych, napadanie na sąsiadów – umożliwiła organizację struktur ponadplemiennych, w końcu państw. Że jednak takich zamożnych, ambitnych, dzielnych i mających własne wojska było zawsze wielu – nieustannie trwały krwawe zmagania o władzę. Bo żądza władzy jest w naszym garniturze genetycznym (choćby władzy kierownika sklepu).
Naturalną i nieuchronną konsekwencją stało się dziedziczenie majątku i władzy, a za tym utrwaliła się struktura stanowa. Z czasem ten nowy porządek zyskał nadprzyrodzone uzasadnienie: Bóg mianowicie tak urządził świat, że jedni z racji urodzenia rządzą, a drudzy na nich pracują. I taki sojusz tronu i Kościoła trwał sobie blisko 2 tysiące lat, w zasadzie – aż do Oświecenia i rewolucji francuskiej – niekwestionowany. Trudno w to uwierzyć, ale o osobistej wolności czy równości nie rozprawiali nawet najwięksi średniowieczni myśliciele. Problem nie istniał!
Co nie było takie złe, bo takiemu, dajmy na to, wrocławskiemu szewcowi czy piekarzowi było najzupełniej obojętne (w ogóle go to nie obchodziło!), czy Wrocław jest pod panowaniem Piastów, Luksemburgów czy Hohenzollernów. Więcej, temu szewcowi czy piekarzowi nie mogło przyjść do głowy, że zasiądzie w radzie miasta. Zaś kmieć z podwrocławskich Karłowic nie zadumał się, że pan jeździ karetą i ma pałac, a on ma kurną chatę i gromadę dzieci do wyżywienia. Każdy znał swoje miejsce i żreć się miedzy sobą, wojować i zazdrościć można było w gronie równych sobie. Chłopi się bili z chłopami, szewcy najwyżej z folusznikami, patrycjusze z patrycjuszami, hrabiowie z hrabiami, a władcy z władcami. Tyle było tej wolności.
W tym znakomicie urządzonym świecie pretendenci do tronów może się i mordowali walcząc o władzę, lecz zasiąść na tym tronie mogli wyjątkowo nieliczni: tylko mający wśród przodków władców. Ci wychowani w pałacach, znakomicie wykształceni, przygotowani do rządzenia panowie i (rzadko) panie. To po pierwsze. Po drugie, władzę dzierżyli z łaski boskiej, a nie jakichś wyborców, nie musieli przeto nic nikomu głupio i ze szkodą dla skarbu czy porządku obiecywać. Mogli samodzielnie prowadzić mądrą i korzystną dla siebie, państwa i ludu politykę. Prawda, że władzę monarchów sukcesywnie i coraz mocniej pętano prawem i że musieli zawierać zgniłe kompromisy z magnaterią. Jednak zasadniczo niewiele to zmieniało – aż do końca XVIII wieku w zasadzie ich wola była prawem.
Niestety, mimo wykształcenia, wychowania i urodzenia, mocą sukcesji do władzy dochodzili również idioci, dewianci, psychopaci, maniacy albo bandyci, którzy zasoby państwa – jak dzisiaj Putin – marnotrawili na bezsensowne wojny. I w sumie przecież nieliczne przykłady takich osobników na tronach dały pretekst ambitnym filozofom, aby ten wspaniały porządek świata zburzyć. Zaczęli pisać o równych prawach dla wszystkich, o sprawiedliwości i o demokracji, chociaż już Arystoteles pisał, że jest do niczego. A końcu doszło do tego, że Francuzi ścięli swego króla (chociaż 150 lat wcześniej swojego króla, Karola I, ścieli Anglicy, co uczciwie przyznajmy) wymordowali mnóstwo siebie nawzajem i tę republikę założyli.
I tak się po tym porobiło, że dzisiaj tęsknimy za monarchią. To znaczy ja tęsknię, ale na pewno nie samotnie, czego miliony obecnych w Londynie widzów dowodem. Bo prawda, przez chwilę ta demokracja działała; dopóki pojęcia honoru i wstydu miały jakieś społeczne znaczenie, jakoś do końca Wielkiej Wojny, premierami i prezydentami zostawali ludzie przynajmniej wykształceni, dobrze wychowani i mający coś do zaproponowania. A później się wszystko się psuło.
I władzę, jak za dawnych czasów, coraz częściej obejmują – ale już nie mocą urodzenia, lecz wolą wyborców – psychopaci, maniacy albo bandyci, którzy zasoby państwa – jak na przykład Putin – marnotrawią na bezsensowne wojny.
Co gorsza, jeśli władzę może sprawować każdy, to każdy też tej objętej władzy może zagrażać. Stąd konieczność eliminacji konkurentów. Monarcha nic takiego nie musiał robić, ewentualnie pozbawić głowy brata czy kuzyna, bo tylko tacy mu zagrażali, otaczać się mógł – jeśli był mądry – mądrymi doradcami, ministrami i wojewodami. Tymczasem partyjni liderzy pozbywają się profilaktycznie wszystkich niezależnie myślących, zostawiają u swojego boku i na wyborczych listach wyłącznie miernych i wiernych. Oczywiście, dopóki nie muszą iść śladem Robespierre’a ślącego Dantona na gilotynę, śladem Stalina, który wymordował prawie wszystkich kombatantów rewolucji, śladem Hitlera urządzającego krwawą łaźnię towarzyszom z SA w czasie „nocy długich noży”.
Wolności też nie przybyło (a wręcz ubyło, bo już się przed władzą nie ukryjemy w prywatności ani w piwnicy), natomiast rozpadła się, zapewniająca stabilizację i przewidywalność swojego losu, naturalna hierarchia w społeczeństwie. A że hierarchiczny porządek jest nam przyrodzony, budujemy sobie własny, wedle uznania i umysłowych mocy. I populiści wszystkich krajów łączą się w żądzy władzy i związanych z nią profitów. W Wielkiej Brytanii również, i to jak!
A Karol III jest wykształcony, niewyobrażalnie bogaty (nie musi kraść ani brać łapówek), jest intelektualnie sprawny, znający świat. I chociaż ma za sobą seksualno-matrymonialne ekscesy (a któryż władca ich nie miał) – znakomicie poradziłby sobie z rządzeniem. Bez potrzeby uwodzenia ludu obietnicami. A musi się zadowolić celebrą za 100 milionów z państwowej kasy…
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis