Puste witryny, Żabki, Małpki, monopolowe i go-go. Do tego, obowiązkowo „chwilówki” i lumpeks. Tam gdzie większy prestiż – po horyzont banki, tu i ówdzie przetykane apteką. Im dalej od centrum, tym brzydziej; tym więcej „pożyczek pod zastaw” i sklepów, o których sami właściciele mówią, że nie wiedzą dlaczego i po co je właściwie prowadzą. Tym mniej nadziei, tym więcej patologii – przestrzennej, społecznej, każdej. Czy nasze miasto musi być właśnie takie?
Oczywiście, że nie – myślimy odruchowo. Wystarczy, żeby urzędnicy wreszcie wzięli się do roboty. Co pewien czas, we wrocławskiej prasie i debacie publicznej, pojawiają się apele, aby „oni” „coś z tym wszystkim zrobili”. Stworzyli strategię, zabronili, nakazali, słowem: zadziałali.
Miasto urzędników
Tymczasem urzędnicy działają. I nasze miasto ma strategie! Zostały one sformułowane przez zespół 60 wrocławskich planistów, urbanistów, architektów i innych specjalistów oraz co najmniej 20 bezpośrednio zaangażowanych urzędników. Wystarczy spojrzeć do oficjalnego, jawnego dokumentu: Studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego Wrocławia, gdzie – na ponad 500 stronach – znajdujemy gigantyczną ilość analiz, zamierzeń, celów i propozycji ścieżek ich osiągnięcia. Planiści zapisali tam to, czego domagają się często dziennikarze i wielu Wrocławian – m.in. „politykę wzmacniania i kreowania ulic handlowych”, postulat „stworzenia stref zakupów prestiżowych” w określonych lokalizacjach (np. w ciągu ul. Świdnickiej) i wiele, wiele innych propozycji.
Mało tego, planiści i urzędnicy spróbowali nawet wyznaczyć strategiczne cele „modelu życia we Wrocławiu”. Wyobrazili sobie i zapisali jak będziemy we Wrocławiu mieszkać, gdzie uczyć się i leczyć a nawet wypoczywać w kilkunastu nadchodzących latach. W dokumencie jest też bardzo wiele o komunikacji, ochronie przyrody, krajobrazu, i innych wartości kulturowych. Jest o roli rzeki w mieście. Jest też ukłon w stronę tak pożądanych i dyskutowanych ostatnio przestrzeni publicznych, które – w myśl Studium – „stanowią ważny element większości typów zespołów urbanistycznych wspomagający lokalnie integrację społeczną”. I wiele, wiele innych sensownych postulatów.
Obok Studium mamy plany miejscowe, czyli kolejne dokumenty strategiczne, w dodatku stanowiące prawo. Niektóre, np. plan dotyczący Rynku i okolic, są bardzo szczegółowe. Plany takie zawierają nie tylko projekty ulic, parkingów czy terenów zielonych, ale także określają konkretne formy przyszłego zagospodarowania. I tak na przykład: schron pod placem Solnym może być wykorzystany na funkcję usługową, szczególnie z zakresu kultury. Przy placu dopuszczono organizowanie ogródków kawiarnianych, ale nie można na placu stawiać nietrwałych obiektów handlowych. Z kolei we wspomnianym wyżej Studium, dla pl. Solnego planiści i urzędnicy proponują „strefę zakupów prestiżowych”.
Czy, w związku z tymi strategiami i postulatami, obudzimy się pewnego dnia w nowej, piękniejszej rzeczywistości? Czy samo ich istnienie sprawi, że przy placu Solnym powstaną modne butiki najlepszych na świecie projektantów mody? Czy Świdnicka stanie się znów (nagle) „salonem” miasta? Obawiam się, że nie. Bo zasadniczy problem z naszą dość nieciekawą dziś (to fakt!) przestrzenią najpewniej tkwi gdzieś indziej. Raczej nie w urzędniczych planach i wizjach.
Miasto mieszkańców
Rzecz w tym, że wygląd miasta – jego ulice i place, przestrzenie publiczne, architektura i estetyka – są odzwierciedleniem szeroko rozumianej kultury zamieszkującej je społeczności. Tak zawsze było, tak jest i dziś. Nasze miasto mówi o nas, odbija naszą mentalność, podejście do świata, style życia i konsumpcji. Jeśli chcemy je zmienić, to zmieniajmy – siebie, swoje nawyki i mentalność. Nasze miasto, nasza przestrzeń, otoczenie i estetyka jest w naszych rękach.
Wielu narzeka że przestrzeń miejską zagrabiają nam Żabki, Małpki itp. Inni mówią, że jądrem zła są Biedronki. Jeszcze inni, że katastrofa nadchodzi ze strony centrów handlowych. A tymczasem, skoro one mają się świetnie i powstają kolejne, to znaczy, że właśnie ich potrzebujemy najbardziej. My, wrocławianie (a także przyjezdni, turyści weekendowi, i wszyscy inni, którzy zostawiają w naszym mieście pieniądze). Skoro są np. lumpeksy to też nie zaplanował ich – na szczęście! – jakiś mityczny „wielki planista”, rada robotnicza, czy inny człowiek-organ. Po prostu: spośród mnóstwa działalności – dopuszczonych w miejscowym planie zagospodarowania przestrzeni – potrzebowaliśmy właśnie lumpeksów. Dlatego powstały. Nasza przestrzeń jest generalnie taka, jak ją sobie sami tworzymy.
Planowanie przestrzenne i urbanistyka są oczywiście niezwykle ważne. Nawet guru neoliberalizmu, skrajnie wolnorynkowy Milton Friedman, twierdził, że gospodarka przestrzenna powinna być obowiązkiem państwa i publicznych władz. I w Polsce jest (choć, co prawda, różnie się władze z tego obowiązku wywiązują). Niemniej – czy naprawdę chcielibyśmy, aby urzędnicy planowali nam, jaki dokładnie sklep ma powstać przy ulicy Świdnickiej, albo jaka kawiarnia przy placu Solnym? Próba skłaniania urzędników do precyzyjnej regulacji otaczającego nas świata, chęć oddania się pod ich totalną opiekę, prowadzi nieuchronnie do działań wątpliwych, w rodzaju urzędowego dekretowania koloru wazoników kwiaciarek przy placu Solnym (tak się ostatnio w naszym mieście zdarzyło). Czy właśnie o to nam chodzi?
Planowanie przestrzenne stwarza jedynie formalno-prawne ramy, które my – mieszkańcy miasta – wypełniamy konkretną treścią. To, że urbaniści, wraz z urzędnikami, dopuszczą jakiś rodzaj działalności handlowej czy usługowej w miejscowym planie zagospodarowania nie oznacza przecież, że taka działalność tam powstanie. Oznacza to tylko, że może powstać. Centra handlowe, kluby go-go, agencje towarzyskie czy kasyna – powstają właściwie tylko wtedy, kiedy jest na nie popyt (faktycznie, lub choćby tylko w wyobraźni inwestorów).
Ostatnio często mówi się, że nie chcemy już w mieście centrów handlowych. Zatem je wyrzućmy – nic prostszego. Po prostu przestańmy z nich korzystać. Znikną szybciej, niż się pojawiły – to przecież podstawowe prawo rynku. Problem w tym, że one nas rozpieszczają, a my jesteśmy bardzo wygodni i leniwi, więc chętnie z nich korzystamy. Dlatego są i może nawet będą kolejne. W dużych wrocławskich sklepach (zatrudniających powyżej 9 osób) wydajemy rocznie ponad 7 miliardów złotych. Tylko od nas zależy, gdzie i komu konkretnie zostawiamy te pieniądze. Możemy kupować w centrum handlowym, sieciowej kawiarni, u odzieżowego giganta lub przenieść te pieniądze do osiedlowego warzywniaka, wspierać lokalną restaurację czy sklep odzieżowy.
Wrocławskie gazety od dawna donoszą, że bardzo chcemy, by nasze miasto żyło. Żeby było ładnie. Że pragniemy butików i kawiarenek na wrocławskich ulicach i placach. Zacznijmy więc kupować w butikach oraz masowo popijać kawę poza domem i pracą! Niektórzy twierdzą, że przeszkadza nam w tym ruch samochodowy. Ale na przykład Włochom, Francuzom czy Hiszpanom, samochody zupełnie nie przeszkadzają w kreowaniu magnetycznych miejsc. Ludzie wydają tam mnóstwo pieniędzy na kawę pitą przy stoliku wielkości tabletki, wciśniętym między kosz na śmieci a parkujące samochody i skutery. Kto nie wierzy, niech spróbuje usiąść przy kawie w okolicach paryskiego Montmartre albo przy Hiszpańskich Schodach w Rzymie. A kto chce się przekonać, że butikom (największych marek świata), zupełnie nie przeszkadza ruch, niech odwiedzi słynny paryski Place Vendôme – pełen samochodów, autokarów i skuterów. Powody życia i śmierci kawiarni, butików, czy trzecich miejsc są znacznie bardziej złożone niż li tylko istnienie wokół ruchu samochodowego bądź jego brak.
Mamy problem z miejską przestrzenią głównie dlatego bo my, wrocławianie, zamiast biżuterii Cartiera bardziej potrzebujemy odpustowych świecidełek, a zamiast na ubrania Prady stać nas jedynie na używane ciuchy na wagę. Zamiast Long Island w modnej restauracji wielu wybiera „ćwiartkę” w Małpce. Nie pomstujmy, przemyślmy to. Tacy po prostu jesteśmy i na tyle nas stać. Trawestując klasyczkę: sorry – taką mamy kulturę i możliwości finansowe. Jesteśmy na 28 miejscu w Europie pod względem siły nabywczej. Skoro większość pieniędzy decydujemy się wydawać w centrach handlowych, na inne miejsca zostaje niewiele. Dlatego zamiast przestrzeni gospodarczej a’la paryskie Champs-Élysées mamy tę naszą dzisiejszą Świdnicką. I dlatego pl. Kościuszki – gdzie, na niewypowiedziane żądanie nas samych, witrynę po realnym centrum kultury, prasy i książki, symptomatycznie zajął dyskont spożywczy – przestał być miejscem prestiżowym, kreującym wyższą kulturę.
Wiele musi się zmienić w nas samych, żeby jedynymi jasnymi punktami miasta o zdefiniowanym pomyśle na siebie, w procesie ciągłych zmian i dostosowań do potrzeb mieszkańców, przestały być tylko centra handlowe, dyskonty spożywcze i placówki udzielające szybkich kredytów…
***
Urzędnicy miasta nie zmienią. Nie znaczy to jednak, że są zupełnie bezradni i że powinni przestać pracować na jego rzecz! W końcu to oni konstruują i realizują budżety podstawowej infrastruktury, żłobków, przedszkoli, ulic, komunikacji miejskiej itd., a także kreują obowiązujące nas wszystkich regulacje prawne. Niekiedy mogą mieć też coś do powiedzenia w sprawach, o których pisałem wcześniej – na przykład stosując dla wybranych działalności preferencyjne stawki najmu lokali jeszcze będących własnością miasta. Dlatego – tym bardziej – pamiętajmy, że nasza rzeczywistość jest w naszych rękach. Po pierwsze – codziennie sami kreujemy nasze miasto na własne żądanie i pod własne potrzeby. Po drugie – raz na cztery lata możemy sobie wybrać naszych przedstawicieli w wyborach samorządowych. Jednym dać żółtą kartkę, innym zielone światło. Aby tworzyli nam przyjazne ramy i dobre warunki życia. Działanie jest zawsze po naszej stronie.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis