Tusk jak Grabski?

Jeśli człowiek potrafi korzystać z doświadczenia innych (i też uczyć się na cudzych błędach) to jest człowiekiem rozumnym. Rozumnych ludzi jednak wiatr nie sieje – to wyjątki, szczególnie wśród politycznych elit. W tych kręgach wie się zawsze najlepiej i cudzych, choćby najlepszych, pomysłów nie realizuje się z zasady. I oto słyszę, że nasz rząd zamierza skorzystać z przedwojennych doświadczeń. Brawo!

Donald Tusk w swoim sejmowym wystąpieniu nie przypomniał co prawda nazwisk Władysława Grabskiego ani Eugeniusza Kwiatkowskiego – ale przecież nie wymagajmy za wiele od premiera. Niech będzie, że pomysł zaangażowania państwowego Banku Gospodarstwa Krajowego w budowę fabryk i powołania w tym celu przez BGK spółki Inwestycje Polskie jest autorskim pomysłem Donalda Tuska i jego współpracowników. Ważne jest, że myśl jest przednia, koncepcja słuszna. A że myśl i koncepcja urodziła się już przed wojną – to faktycznie mniej ważne.

Jednakowoż warto o tym przypomnieć.

A było tak. Polska w 1918 – kiedy odzyskała niepodległość – należała do najbiedniejszych krajów Europy. Współczesny Polak, jeśli nie czytuje reportaży przedwojennych, szczególnie z Polesia, Podola, Wołynia, z wsi mazowieckiej czy małopolskiej, nie jest sobie w stanie tej biedy wyobrazić. Dość powiedzieć, że pod koniec lat dwudziestych ledwie 30 procent gospodarstw domowych miało prąd (w zasadzie tylko w miastach), że buty na wsi były luksusem, a zapałki naprawdę dzielono, żeby zaoszczędzić 2 grosze. 

Żeby z biedą walczyć, budować drogi, elektrownie, wodociągi oraz fabryki – trzeba mieć pieniądze. Pieniądze zaś, jak wiadomo, są w bankach, które wszystkie były (z wyjątkiem małych banków spółdzielczych) w rękach zagranicznych właścicieli. Ówcześni działacze gospodarczy – a było ich sporo, wykształconych w Wiedniu, Berlinie, Petersburgu, Paryżu i Lozannie – doskonale wiedzieli, że 

władający bankami kapitał niemiecki, angielski czy francuski 

nie jest zainteresowany kredytowaniem polskiego przemysłu i tworzeniem konkurencji

rodzimym fabrykom. I wymyślono wtedy państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego.

To prawda: istniał już powołany dekretem Naczelnika Państwa w lutym 1919 roku bank państwowy, mianowicie Pocztowa Kasa Oszczędności (teraz PKO BP), ale był to wtedy jeszcze malutki bank detaliczny, były też nadzorowane przez państwo instytucje finansowe – ale wszystkie wyspecjalizowane, niewielkie. Brakowało po prostu banku inwestycyjnego. I taki właśnie stworzono w 1924 roku.

Nawiasem mówiąc, utworzenie BGK wiąże się też z wprowadzeniem wielkich reform Władysława Grabskiego: w styczniu 1924 r. Sejm uchwalił słynną reformę walutową, w miejsce zniszczonej inflacją marki polskiej wszedł do obiegu złoty, a zajął się tym utworzony wówczas Bank Polski – poprzednik Narodowego Banku Polskiego. Tak więc była nowa waluta (wtedy mocna i stabilna), był bank emisyjny, była wola polityczna zaangażowania państwa i państwowych kapitałów w budowę gospodarki. 

Działalność BGK koncentrowała się na wspieraniu instytucji państwowych i komunalnych, przemysłu zbrojeniowego oraz zarządzaniu przechodzącymi pod kontrolę państwa zakładami przemysłowymi. W tym okresie powstał tzw. koncern BGK, zrzeszający m.in. Towarzystwo Starachowickich Zakładów Górniczo-Hutniczych, Zakłady Chemiczne „Grodzisk”, Przemysł Chemiczny „Boruta” i kilka innych zakładów. Bank administrował też funduszami celowymi rządu, m.in. Funduszem Pomocy Instytucjom Kredytowym, Państwowym Funduszem Budowlanym, Państwowym Funduszem Kredytowym i Funduszem Pracy. Przed wojną Bank Gospodarstwa Krajowego był największym polskim bankiem. To był państwowy gigant finansowy. 

Po wojnie formalnie bank istniał – ale od 1948 roku nie prowadził działalności. Przypomniano sobie o nim w roku 1989, właściwie przypadkiem. 

W nowej koncepcji neoliberalnej uznano, że państwowe banki to przeżytek 

i sprywatyzowane odziały NBP – które w PRL pełniły funkcje banków inwestycyjnych dla gospodarki

 – wystawiono hurtem na sprzedaż.  A na potrzeby druku obligacji państwowych reanimowano właśnie BGK.

Następnie wspólnym wielkim wysiłkiem kolejnych rządów (prawicowych i lewicowych) wszystkie te wyłonione z dawnego NBP banki zostały sprzedane (mówi się, że nierzadko za mniej, niż warte były ich nieruchomości). I okazało się, że jest jak w latach 20. i 30. II RP: zagraniczni właściciele niechętni bywają do kredytowania polskich przedsiębiorców. Włoski właściciel polskiego banku da kredyt na polską inwestycję dla Fiata, a nie dla Jelcza na przykład, albo, co nie daj Boże, dla Ursusa czy Stalowej Woli.

Dla władających polską polityką od ponad 20 lat neoliberałów to oczywiście nie był żaden problem. Jakoś jednak trzeba było umożliwić państwu choćby realizację najważniejszych politycznie zadań społecznych i gospodarczych. Dlatego pod koniec lat 90. przypomniano sobie o BGK po raz drugi i zaangażowano go do obsługi programów rządowych, na przykład udzieleniem preferencyjnych kredytów „Rodzina na Swoim”, niskooprocentowanych pożyczek z Funduszu Pożyczek i Kredytów Studenckich, obsługą Krajowego Funduszu Mieszkaniowego, z którego udziela kredytów dla Towarzystw Budownictwa Społecznego (TBS) i Spółdzielni Mieszkaniowych. 

Tak więc dotąd BGK zajmuje się tym, czym banki komercyjne zajmować się nie chcą – obsługą programów rządowych, finansowanych ze środków publicznych. W odróżnieniu od swojego przedwojennego poprzednika, z prawdziwą polityką gospodarczą nie ma nic wspólnego. Bo też w odróżnieniu od przedwojennych elit gospodarczych i politycznych – dzisiejsze elity dogmatycznie wykluczały aktywny udział państwa w finansowaniu i planowaniu inwestycji gospodarczych. Rynek miał wszystko załatwić i wyrównać: słaby niech ginie, silny zaś bogaci.

I teraz pytanie: czy obecne elity zmieniły zdanie, zwątpiły we wszechmoc niewidzialnej ręki rynku 

i neoliberalne dogmaty (co byłoby naturalne), czy jest to tylko sprytny manewr 

premiera o wilczych oczach?

Bo nie ukrywajmy: deklaracja Donalda Tuska – przecież ideologicznego i dogmatycznego liberała – że państwo będzie budowało fabryki jest tym samym, czym byłaby deklaracja Marka Jurka, że wspiera adopcje gejowskich małżeństw.

Opozycja powiada, że to tylko propagandowy manewr, zneutralizowanie Palikota (też liberał, który nawołuje do budowy państwowych fabryk!) i przypodobanie się lewicowemu elektoratowi.

Sceptycy twierdzą, że chodzi tylko o inżynierię finansową: że dzięki takiej formule działania będzie można zaciągać kredyty na inwestycje bez wykazywania ich jako długu publicznego, a więc nie narażać się Brukseli i strasznej Angeli. Ale niechby i tak było! Bo to oznacza jednak, że Donald Tusk rozważa jakiekolwiek zaangażowanie państwa w inwestycje gospodarcze, na przykład poszukiwanie i eksploatacja gazu łupkowego, projekty gazyfikacji węgla, inwestycje energetyczne, czy – oby! – reanimowanie budownictwa mieszkaniowego (budujemy mieszkań już chyba mniej, niż za Gomułki). 

A ja jestem optymistą. Ja wierzę w premiera rozum, czyli umiejętność uczenia się i korzystania z doświadczeń. Własnych i cudzych. Wierzę, że za wilczymi oczami Tuska kryje się rozsądek i że te oczy widzą całkowitą klęskę neoliberalnej ideologii. To ta ideologia sprowadziła gigantyczny kryzys na świat – nie leniwi Grecy czy Hiszpanie, ani chciwi prezesi banków i korporacji. I we wszystkich gospodarczo rozwiniętych (i intelektualnie sprawnych) krajach trwa odwrót od neoliberalnych koncepcji, więc może i w Polsce wreszcie!

Jeśli mój optymizm jest uzasadniony, to 

Donald Tusk przestanie liczyć tylko na „obiektywne procesy rynkowe” 

i „niezawodne procesy alokacji kapitału” i wraz ze swoim rządem i doradcami 

zacznie uprawiać politykę gospodarczą, w tym – o zgrozo! – planowanie.

Może też znajdzie współczesnego Eugeniusza Kwiatkowskiego – człowieka z wizją jakiejś nowej Gdyni czy COP i kompetencjami, a nie tylko politycznymi układami?

Za moim optymizmem przemawia też, że za czasów rządów Donalda Tuska zintensyfikowano – że tak to nazwę – działalność BGK. Na przykład BGK przeprowadzać zaczął proces konsolidacji finansów publicznych i dzięki temu od maja 2011 roku zgromadził blisko 30 mld złotych wolnych środków. Takie było też żądanie premiera Grabskiego: aby wszystkie państwowe pieniądze lokowane były w państwowym banku i pracowały na jego zyski, a nie na zyski banków komercyjnych.

I teraz ten coraz silniejszy bank stanie się operatorem spółki „Inwestycje Polskie”, która do 2015 roku ma mieć możliwości inwestycyjne w wysokości 40 mld zł. Zgodnie z informacjami przekazanymi przez ministra finansów Jacka Rostowskiego, BGK otrzyma 10 mld zł oraz zostanie dokapitalizowany 5 mld zł w akcjach skarbu państwa.

Jest więc nadzieja na nowe otwarcie. Na zerwanie z upiornym dogmatem, że państwo nic nie może i nie powinno się angażować w tworzenie miejsc pracy i przemysłowego potencjału. Bo i powinno, i może. Polityka przedwojennego ubogiego państwa pozwoliła zbudować Gdynię, stworzyć zręby przemysłu, a w końcu zrealizować (nie do końca, bo wybuchła wojna) marzenie Eugeniusza Kwiatkowskiego: Centralny Okręg Przemysłowy. 

Nazwy sztandarowych przedsięwzięć COP są do dzisiaj znane każdemu Polakowi – „Stalowa Wola”, „Zelmer”, „Stomil”, „Łucznik”, PZL w Mielcu i Rzeszowie czy zapory w Rożnowie. Stworzono ponad 100 tysięcy miejsc pracy i dano szanse kariery polskim uczelniom politechnicznych i ekonomicznych i ich absolwentom (dzisiaj większość naszych wielkich przedsiębiorstw ma zarządy i biura badawczo-rozwojowe za granicą i polskich mózgów nie potrzebuje). 

Może gdyby Leszek Balcerowicz nie był tak dogmatyczny, a był odważny, jak Władysław Grabski, to we Wrocławiu Pafawag robiłby nadal kolejowy tabor, Fadroma ładowarki (dla KGHM zresztą), a Elwro być może nawet komputery. Ursus zaś produkowałby ciągniki, a Stalowa Wola – koparki.

Czy Tusk będzie odważny jak Grabski?

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*