Mieszkam już trochę w tym mieście na końcu Europy, gdzie pomimo deszczu ludzie chodzą uśmiechnięci i w kolorowych ubraniach, a na głównym deptaku można usłyszeć, jak ktoś śpiewa ostre kawałki o życiu, które nikogo nie rozpieszcza. Irlandczycy nie marudzą, a duch Irlandii jest niczym tęcza, która mimo szarych, deszczowych dni pojawia się tu bardzo często.
Ludzie lubią do siebie zagadać choćby na ulicy; to coś bardzo naturalnego. Ktoś nagle zaczepia nieznajomego i opowiada mu historię, a zaraz po drodze jeszcze inny dorzuci: O masz parasolkę, nie zmokniesz w ulewie. Miłego wieczoru!
Deszcz leje tu jak z cebra, w lipcu czy w grudniu, nie ma znaczenia, jednak tubylcy sporadycznie rozkładają parasolki i rzadko kto zarzuca wodoszczelną kurtkę, częściej szal na głowę lub czapkę. Na co dzień nikt nie przejmuje się dziurą w rajstopie, pochlapanymi butami czy plamą na bluzce. Można by rzec, że to niechlujstwo, ale byłoby to przesadą, po prostu Irlandczycy nie robią z igły widły, ale za to potrafią zrobić coś z niczego.
Podczas minionego lata pracowałam przy lokalnym artystycznym festiwalu jako wolontariuszka i zobaczyłam to na własne oczy.
Stara, zniszczona, załadowana gratami hala przy hotelu miała stać się Miejską Galerią Sztuki w dwa tygodnie. Pomyślałam, jak to zrobimy bez pieniędzy na remont? Irlandczyków to jednak wcale nie przerażało, a miejscowi artyści od pierwszego dnia znosili już obrazy do magazynu, skleconego z desek na środku sali. Zakasaliśmy rękawy i gołymi rekoma zabraliśmy się do roboty, zrywajac tapety, wyciągając pokurczone gwoździe i niczym Syzyf dzień za dniem wymiatając kurz. Po dwóch dniach można było już malować ściany i drzwi. Farba lała sie na włosy, buty i sukienki, ale plamy nikogo nie przerażały, ot, zmyje się podczas deszczu albo zostanie na pamiątkę. Z boku wszystko wyglądało tak, jakby kilka osób rzuciło się z motyką na słońce, jednak po dwóch tygodniach zawieszaliśmy już obrazy pod okiem koordynatora artystycznego i witaliśmy pierwszych gości. Wszystko się udało – bez perfekcji, krok po kroku, w swoim tempie.
Wieczorem, w pubie, przy wspólnym stole gra grupa muzyków. Podchodzę nieśmiało z gitarą i od razu robi się dla mnie miejsce, bo tutaj każdy może się przyłączyć, nie trzeba być wirtuozem czy choćby tylko znajomym. Dokładam kilka akordów trzęsącą się z ręką i czuję, że mogę wiecej, bo jestem akceptowana. Muzycy, przyjaciele, spotykają się w pubie prawie co wieczór. Czasami ktoś z tłumu nagle zaśpiewa balladę lub zadeklamuje wiersz. A jeśli chcesz zaśpiewać swoją pieśń w innym języku, też jesteś mile widziany. Może się nawet zdarzyć, że ktoś nagle napisze dla Ciebie wiersz i wręczy Ci go niespodziewanie.
Kiedy świeci słońce, Irlandia może wręcz wydać się bajkowym krajem.
W Galway całe miasto siada grupkami nad rzeką, rozmawia, brzdąka na gitarze, podśpiewuje, popija kawę lub piwo, zajada kanapki i po swojemu cieszy się życiem. Każdy jest członkiem tej spontanicznej wspólnoty, którą złączyła ładna pogoda. Idealny kraj? Nic podobnego, „fucking hell”, znowu leje i na dodatek wieje, rower zardzewiał na parkingu, więc idę na piechotę, żeby mnie tylko nie zwiało. Dzień za dniem, zwyczajny jak chodzenie przez most nad wzburzoną rzeką Corrib, ale zawsze blisko ludzi. Dodatkowo wszechobecna wilgoć i słabe ogrzewanie sprawiają, że nie jest łatwo przetrwać deszczowe dni.
We Wrocławiu wychodzę z parasolem, a jeśli go zapomnę – tramwaj zawiezie mnie pod sam rynek. Wszystkiego w bród, choćby rowerowych ścieżek, a ludzie chcą więcej i więcej. Przy kasie w markecie zawsze w stresie pakuję zakupione towary, bo kasjerka kasuje już kolejną osobę i nie ma czasu na pakowanie: zapłaciłeś, wychodź, więc byle szybciej wrzucam do siatki pomidory i wymykam się jak złodziej. W markecie w Galway pakuję zakupy spokojnie, kasjerka czeka i nikt nie ma skwaszonej miny. Na odchodnym słyszę z uśmiechem: „See you latter” (Do zobaczenia później).
– Polish people are very serious (Polacy są bardzo poważni) – śmieje się starszy pan znad Guinessa.
Do pubu wychodzą nie tylko młodzi, są tutaj wszyscy. Kobieta bez problemu może wpaść sama i nikt nie będzie się jej uważnie przyglądał, zastanawiając się, czy wyszła na podryw, czy może ma zły dzień. Po prostu przysiadasz się tam, gdzie wolne miejsce i cieszysz chwilą z ludźmi, których akurat spotkasz. Taka atmosfera panuje zresztą tylko w Irlandii. W Anglii, choć wnętrza pubów są podobne, to już nie to samo.
Powie ktoś z czytelników: zachwycasz się wszystkim co inne, jak papuga. I można by pomyśleć, że to prawda, ale… Niby dlaczego na lotnisku, gdy wsiadam do autobusu w kierunku Galway, kierowca wita mnie jak sąsiadkę? Nikt nie spojrzy z ukosa, więc łatwiej być sobą.
Tęsknię za pięknym Wrocławiem, chce walczyć o nowe chodniki i mniej samochodów w mieście, ale żyjąc za morzem dostrzegam, że można inaczej i świat się nie zawali. Że najważniejsze jest to, co przełamujemy w sobie, a potem dajemy innym.
Nieważne kim masz być.
Wychyl do dna, gdy chcesz pić.
Śpiewaj, tańcz, do przodu idź, odkryj w sobie Irlandię
Tak o swoim kraju napisał irlandzki poeta William Butler Yeats.
Polacy, którzy żyją na Zielonej Wyspie przyznają, że uczą się od Irlandczyków życzliwości dla siebie nawzajem oraz luzu, nawet gdy jest ciężko.
Irlandzka legenda głosi, że po drugiej stronie tęczy znajduje się się skarb.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis