Wrocławski dworzec nadziei

Przed dworcem namioty z ciepłym jedzeniem, stosy paczek i cysterna z wodą. Na dole kolejki do punktów informacyjnych i po odbiór rzeczy pierwszej potrzeby. Na górze łóżka polowe, na których odpoczywają zmęczeni podróżą uchodźcy. Pośród nich wolontariusze, którzy dobrowolnie pomagają od tygodni. Do ich spontanicznej akcji przyłączyły się władze miasta i województwa.

Najwięcej Ukraińców, przekraczających polską granicę, trafia do Warszawy. Pod koniec drugiego tygodnia marca było ich w stolicy niemal 300 000. Przyjeżdżają także do Wrocławia. Wielu z nich pociągami. Dworzec główny wygląda jak obozowisko. Antresola zamieniła się w poczekalnię. Kobiety, dzieci, mężczyźni, całe rodziny, koczują na materacach, śpią na karimatach, piją gorące napoje, posilają się prowiantem. Część osób korzysta z prowizorycznych łóżek rozłożonych za zasłonami, gdzie mają namiastkę prywatności.

Elina przyjechała 13 marca, w niedzielę, z trójką dzieci i mamą. Były w drodze dwie doby. Na dworcu czekają, aż dojedzie czwarte dziecko. Co zrobią dalej? Nie wiedzą. Chciałyby zostać w Polsce, ale nie wiadomo, czy się uda.

– Są rodzinny, które zostają tu kilka dni, inne wyjeżdżają po jednej nocy. Każdy mierzy się z czymś innym. Łatwiej jest tym, którzy mają rodziny lub przyjaciół we Wrocławiu bądź okolicach. Niektórzy wiedzą, dokąd i kiedy chcą jechać. Czekają na transport do Niemiec, do Francji. A niektórzy chcą zostać w Polsce, ale nie wiedzą, co mają robić dalej – opowiada Joanna Winko, wolontariuszka, która koordynuje pomoc w pomieszczeniu dla kobiet z dziećmi.

Jej zdaniem dzieci radzą sobie najlepiej. Mają maskotki, kredki, książeczki i inne zabawki, które przynieśli darczyńcy. Ulubione zabierają w dalszą podróż. – Młodzież bywa zamyślona, pogrążona w depresji. Zostawili w domach komputery, telefony, więc odczuwają większą tęsknotę za codziennością. Próbujemy ich jakość zająć, gramy z nimi w szachy, czytamy książki. Niektórzy chcą się uczyć Polskiego, dlatego przydałyby się książki w obu językach – mówi Joanna, która pomaga prawie od początku. – Jestem mamą i babcią. Przyjeżdżając do Wrocławia z okolic Wołowa, widziałam, co się tu dzieje. Serce się odezwało, więc dołączyłam – tłumaczy.

Spontaniczna inicjatywa

Pani Joanna jest jedną z tysięcy osób. Tylko do 9 marca w akcję na dworu zaangażowało się ponad 2000 wolontariuszy. Pomagają Polacy, Ukraińcy, Niemcy, Szkoci i osoby z innych krajów. Przychodzą dobrowolnie, po pracy, przed szkołą, między zajęciami. Odbierają uchodźców z pociągów, wydają posiłki, środki higieniczne, koce, pościel, informują o transporcie i o dokumentach do załatwienia, rozpakowują paczki, sprzątają, załatwiają bieżące potrzeby, kierują w odpowiednie miejsca. Są wśród nich kierowcy, psycholodzy, tłumacze, graficy, informatycy, studenci, uczniowie, emeryci. Teraz najbardziej czekają na weterynarzy, ale nie tylko. Przyda się każdy, ponieważ pomoc musi być całodobowa, trzeba obstawiać zmiany nocne, kiedy jest najtrudniej. „Wiemy, że czasem pojawiają się niejasności, ale nasze działania to tak naprawdę zarządzanie kryzysowe. Nie jesteśmy w stanie, mimo najlepszych chęci, zareagować na wszystkie potrzeby – nasze i uchodźców. Rozumiemy, że każdy z nas spotkał się tutaj z nieprzyjemnymi sytuacjami, dlatego jeszcze bardziej doceniamy, że dajecie nam kredyt zaufania i wspólnie dalej wspieramy potrzebujących. Bo wszyscy mamy tutaj wspólny cel – pomoc ludziom uciekającym od wojny. Pamiętajmy, że nadal jesteśmy i będziemy potrzebni na dworcu. Nadal będą przyjeżdżać ludzie potrzebujący naszego wsparcia” – piszą na facebookowej grupie „Pomoc dla Ukrainy – PKP Wrocław”.

Wolontariusze wyszli z inicjatywą i samodzielnie zorganizowali działania na dworcu. – To było duże wyzwanie. Skorzystaliśmy z doświadczenia i umiejętności osób z Fundacji Ukraina, z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, ze Szlachetnej Paczki, z Caritasu. Wszyscy jesteśmy jednym sztabem, pomagający tym, którzy przechodzą drogę cierpienia od momentu ucieczki z Ukrainy aż do dworca głównego – mówi ksiądz Andrzej Paś, dyrektor biura regionalnego stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie.

Od 14 marca część osób nosi pomarańczowe i różowe kamizelki. Pomarańczowi to koordynatorzy, którzy rozdysponowują zadania i zarządzają poszczególnymi działami, a różowi to osoby z biura, odpowiedzialnego za strategię działania i współpracę z organizacjami zewnętrznymi, takimi jak fundacje, stowarzyszenia i służby. Rozdzielenie kompetencji było koniecznie ze względu na większą skalę działań. Wolontariusze mówią, że organizacja pracy jest dużo lepsza niż była na początku.

Wspólne działania

Duża w tym zasługa władz samorządowych, urzędu miejskiego i wojewódzkiego, które przyłączyły się do akcji na dworcu i przejęły od wolontariuszy najważniejsze zadania związane m.in. z dostawami jedzenia, wody, noclegami i transportem. W efekcie przed budynkiem dworca rozstawiono namioty, w których wydawane są ciepłe posiłki oraz postawiono cysternę z wodą. W hali dworca jest punkt rejestracji. Miejska galeria sztuki, znajdująca się na antresoli, została przekształcona w dodatkową poczekalnię, w której ustawiono 100 łóżek polowych, a działająca obok biblioteka stała się miejscem opieki dla matek z dziećmi.

Wolontariusze zdają sobie sprawę, że muszą przygotować się na pomoc przez dłuższy czas. Będą musieli oszczędzać siły i energię, pogodzić wolontariat na dworcu z codziennymi obowiązkami. Jak pomóc im w opiece nad Ukraińcami? – Zawsze potrzebne jest suche jedzenie, a także zapakowane kanapki, bo samą zupą człowiek się nie naje. Potrzebujemy też pieniędzy na transport produktów, które czekają w pełnym magazynie w Kamieniu [powiat wrocławski] – wymienia Andrzej Paś, dyrektor biura regionalnego stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie.

Wolontariusze regularnie umieszczają listę priorytetów na grupie pod tym linkiem: https://www.facebook.com/groups/451762843360404/. Tamże publikują ważne informacje związane z aktualną sytuacją na dworcu oraz na temat sposobów pomocy Ukraińcom.

Joanna Radko z Wrocławia:

Moja 12 godzina wolontariatu. Jest już wieczór. Przyjeżdża kolejny pociąg. Już nie liczymy, który i skąd. Peron obstawiony wzdłuż wolontariuszami w szpalerach. Zosia [córka Joanny – przyp. red.] stoi z tłumaczką z Ukrainy niedaleko mnie. Na peronach mamy kartony z kanapkami i wodą. Rozdajemy tym, co jadą dalej w pośpiechu. Ja obstawiam kolejne wejście do pociągu. Zatrzymuje się. Wysiadają uchodźcy. Zaczynamy najpierw wyciągać dzieci. Za nimi kobiety. Setki ludzi. Mają ze sobą niewielkie torby widać spakowane w pośpiechu. Widzę Zosię w oddali, jak prowadzi chłopczyka ze świnką morską na ręku. Ja razem z żołnierzami pomagamy innej rodzinie. Przejmujemy ich. Odgłosy odjeżdżających pociągów paraliżują dzieci, odruchowo zakrywają głowy, bo myślą, że to samoloty. Trzeba bardzo uważać, żeby się nie zgubiły. Dziewczynka mówi, że jest głodna. Wyciągamy głęboki wózek. Wiem już, że jest maleństwo wśród nich. Zabieramy ich do sztabu. Dajemy im gorącą zupę. Dzieci jedzą po dwie kanapki naraz. Co chwilę podnoszą głowy i dziękują nam za wszystko. Ich babcie jedzą ze łzami w oczach. Opowiadają o wojnie. Co przeżyły. W międzyczasie z tłumaczką robimy wywiad. Nie mają nic. Nie wiedzą, gdzie dalej pójść. 10 osób. Jedna rodzina. Zostawili wszystko. Zaopatrujemy ich w niezbędne rzeczy dla dzieci. W punkcie urzędu wojewódzkiego udaje się szybko zarejestrować ich jako uchodźców. Cały czas dzwonimy, szukamy dla nich domu. Udało się w końcu. Hotel w Brzegu Dolnym dał im pokoje na 3 miesiące. Musiałam już jechać do domu. Rodzinę przekazałam Wladimirowi z Białorusi, który został na nocną zmianę, chociaż już ledwo stał na nogach. Zostawiłam ich ze spokojnym sercem, że dalej im ktoś pomoże. Są bezpieczni. Są wśród nas.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*