W lipcu 1977 roku w Mirkowie pod Wrocławiem rozpędzona lokomotywa spalinowa zderzyła się z międzynarodowym „pociągiem przyjaźni”. Śmierć na miejscu poniosło 11 osób. Do dziś nie wyjaśniono, dlaczego doszło do tragedii.
9 lipca po godzinie siódmej rano międzynarodowy pociąg pośpieszny relacji Praga – Warszawa – Moskwa ruszył z wrocławskiego Dworca Głównego. Maszynista Hieronim Stellmach zabrał w podróż lokomotywą syna Jacka. Miał to być wyjątkowy prezent w jego jedenaste urodziny. Pociąg ruszył z dworca i po kilkunastu minutach minął stację Wrocław – Psie Pole w kierunku Długołęki.
– W tym samym czasie na stacji w Długołęce manewrowała ciężka lokomotywa spalinowa ST-43, która minęła rozjazd i ruszyła po tym samym torze w kierunku Psiego Pola – opowiada Józef Ludwiczak, pracownik PKP na emeryturze.
Dyżurny ruchu ze stacji Długołęka zorientował się, że lokomotywa spalinowa pędzi w kierunku składu pasażerskiego i zaraz może dojść do tragedii. Próbował skierować spalinówkę na inny tor, ale było już za późno. ST-43 minęła rozjazd i zaczęła przyśpieszać do 80 kilometrów na godzinę. Żaden z maszynistów nie zareagował na czerwony sygnał semafora, ani na znaki „stój” podawane chorągiewką przez nastawniczą, a następnie trąbką przez dyżurnego ruchu. Z przeciwka pędził międzynarodowy skład z sześcioma wagonami. Do zderzenia doszło na łuku nasypu. Widok był straszny. Z pogniecionych wagonów wyskakiwali ludzie. Paliły się też obie lokomotywy. Na miejsce przyjechały karetki pogotowia, milicja i straż pożarna.
Esbecja na pogrzebie
Śmierć na miejscu poniosło 11 osób. Zniszczony został wagon „warsu” i sypialny (na szczęście podróżni nie zdążyli go jeszcze zapełnić). Reszta wagonów nadawała się również na złom.
– Ostatni wagon nie był wykolejony i stał jakieś 15 metrów od mojego domu. Teren natychmiast otoczyła milicja i esbecy, którzy nie pozwalali się nikomu tam zbliżać. Wylądował helikopter, który zabrał prawdopodobnie jakiegoś rosyjskiego notabla – opowiada Jan Strankowski, który mieszka przy torach w Mirkowie.
Inny świadek opowiada, że podróżni w szoku uciekali do zagajników, a potem schodzili się w miejsce wypadku. W trakcie akcji znaleziono w lokomotywie zwłoki Hieronima Stellmacha i jego syna.
– Nie mieli szans na ucieczkę. Przy tak dużej prędkości maszynista nic nie mógł zrobić. Sekundę przed wypadkiem przytulił syna i w takiej pozycji znaleźliśmy ich zwłoki – opowiada kolejarz Ludwiczak.
W katastrofie zginęła również matka z dwoma córkami z Długołęki.
– Odprowadziłam mamę z siostrami na dworzec. Tam się z nimi pożegnałam. Kiedy wracałam do domu, w autobusie dowiedziałam się, że zdarzył się wypadek – mówi Anna Szymczak-Bola, która miała wówczas 18 lat.
Zwłoki natychmiast odwożono do zakładu medycyny sądowej we Wrocławiu. Ciała przywożono dopiero w dzień pogrzebu.
– Dwie trumny otworzono, trzeciej nie pozwolili. Tłumaczyli, że ciało jest zmasakrowane. Dostaliśmy od PKP jakieś tam odszkodowanie. Ufundowali też pomnik – dodaje mieszkanka Długołęki.
Czy „pociąg przyjaźni” wykolejono celowo?
Zaraz po tragedii powstała specjalna komisja, którą powołał ówczesny minister komunikacji Tadeusz Bejm. W świat poszła plotka, że „pociąg przyjaźni” wykolejono specjalnie. Miała to być zemsta robotników za wydarzenia na Wybrzeżu. Służba bezpieczeństwa podejrzewała sabotaż.
– Esbecy chcieli się dowiedzieć, czy nikt nie wykoleił składu. Czujnie obserwowali pogrzeb ofiar i nie ominęli stypy w domu państwa Bolów – opowiada Zbigniew Pawliński, mieszkaniec Mirkowa.
O całe zamieszanie polityczne Józef Ludwiczak obwinia Radio Wolna Europa, według którego wypadek spowodowali sfrustrowali podwyżkami cen kolejarze.
– To była ogromna głupota. Przez tę audycję w radiu esbecja trzęsła koleją. Nam by do głowy nie przyszło, żeby taką tragedię spowodować. Do dziś mam przed oczami widok maszynisty Stellmacha z synem – dodaje kolejarz.
Nie udało się wyjaśnić
dlaczego lokomotywa spalinowa uciekła ze stacji w Długołęce. Pojawiła się nawet hipoteza, że maszyniści chcieli popełnić samobójstwo. Po przesłuchaniach ich rodzin teoria ostatecznie upadła.
Po żmudnym śledztwie uznano, że przyczyną katastrofy był samowolny wyjazd drużyny z lokomotywy spalinowej na szlak Długołęka – Wrocław Psie Pole po niewłaściwym torze.
Nie wiadomo dlaczego maszyniści nie reagowali na sygnały i przyśpieszyli do 80 kilometrów na godzinę, kiedy jazda w takim przypadku nie powinna przekraczać 40 km.
Teorii jest wiele. Jedna z nich mówi, że zmęczeni po nocy maszyniści nie zrozumieli polecenia dyżurnego ruchu wydane przez megafon, aby zatrzymali się po minięciu zwrotnicy nr 10. Polecenie słyszeli za to przechodnie i drogowcy remontujący tor rozładunkowy.
W latach 70. nie było radiotelefonów, aby poinformować załogę lokomotywy o niebezpieczeństwie. Nieoficjalnie mówi się, że radiostacje zakupiono i leżały one w magazynach.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis