Pierwszy raz ją zaskoczył. Uciekała wtedy nocą przez las, nago, do sąsiedniej wioski. Potem nauczyła się być czujna. Ona i córki sypiały w ubraniach, butach, przy otwartym oknie…
(26-02-2003 r.)
Ewa przyjechała do Wrocławia z drugiego końca Polski, z jedną walizką. Zostawiła za sobą dom, spore gospodarstwo i dwadzieścia lat życia w piekle. Od roku stara się o rozwód. Sprawa toczy się aż w Gdańsku, ale Ewa nie jeździ na rozprawy, składa zeznania tutaj, a z adwokatem porozumiewa się wyłącznie przez telefon. Męża nie chce widzieć, mówi, że nie ma nawet sił, by słuchać jego głosu. Dlatego wyłączyła telefon. On przez długi czas wydzwaniał z pogróżkami: – Takich wyzwisk to pani chyba w życiu nie słyszała.
Co ty, baranie, robisz?
W niewielkiej wiosce obok Malborka mieszka może z 60 rodzin. Mieli tu duży dom, sad, 17 ha ziemi i hodowlę koni.
Pobrali się w 1979 roku. Już niedługo po ślubie zaczął bić, ale wtedy jeszcze przepraszał, kajał się, obiecywał poprawę. Z początku wierzyła, ale szybko przestała, bo zamiast lepiej, było już tylko gorzej i gorzej. W końcu nie obiecywał już niczego.
– Zachowywał się jak sadysta. Po prostu wpadał w szał. Tak jakby alkohol wyżarł mu w mózgu wielką dziurę.
A pił dużo, coraz więcej, całe dnie spędzał pod wioskowymi sklepami. Kiedy wracał nocami, śpiewając na całe gardło, wiedziały, że trzeba szybko zniknąć z domu. Nocowały w stodole albo uciekały do sąsiedniej wsi, do znajomej. Nie zawsze się udało. Ewa pamięta, jak któregoś razu, po powrocie z wywiadówki, rzucił się na młodszą z córek i przystawił jej nóż do gardła. Starszą wywlekał nocą z łóżka za włosy i kopał. – Razem z młodszą córką próbowałyśmy wyrwać ją z jego rąk, ale był nieprawdopodobnie silny. Trwało to ze dwie godziny. To była walka jak na bokserskim ringu.
Nie raz wzywała policję, ale większość funkcjonariuszy to byli jego koledzy ze wsi. Przyjeżdżali, grozili palcem, mówili: – Co ty, baranie, robisz, i odjeżdżali. Któregoś razu pokłócił się nawet z policjantem, pchnął, strącił mu czapkę z głowy. Jesteś bardziej pop… niż myślałem, powiedział wtedy policjant, podniósł czapkę i wyszedł.
Okres próbny
"XY znęcał się fizycznie i psychicznie nad swoją żoną i trojgiem małoletnich dzieci w ten sposób, że bił ich rękoma po całym ciele oraz używał wobec nich słów powszechnie uznanych za obelżywe". To był początek 1994 roku. Przełom, bo Ewa po latach odważyła się wreszcie założyć sprawę. Męża okłamała, że jedzie z córką do lekarza.
Na komendzie w Malborku spisano protokół, zaczęły się przesłuchania, badania lekarskie, obdukcje. Sąd skazał go wtedy na osiem miesięcy więzienia, w zawieszeniu na dwa lata – na okres próbny. Po powrocie do domu triumfował, ale bić się nie odważył. Ograniczał się wtedy do wyzwisk i wrzasków. Kiedy dozór kuratorski się skończył, on wrócił do dawnych nawyków. Tyle, że bił teraz tak, aby nie zostawiać śladów.
Zaczęła się leczyć. Po prostu któregoś razu nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Stwierdzono u niej silną nerwicę, dostała leki. Sąsiedzi dziwili się, skąd ta słabość, tym bardziej, że mąż, taki troskliwy, sam do doktora ją odwoził. Z równą troskliwością zresztą odwiedzał ją w szpitalu. Czasem przynosił kwiaty, ale najczęściej brał za rękę, zaciągał do łazienki i gwałcił. Ale Ewa i tak wspomina, że wówczas, przez te pięć tygodni, odpoczęła jak nigdy wcześniej.
Wracaj do domu
Najstarsza córka zbuntowała się najszybciej. Miała 18 lat, kiedy uciekła z domu. W pobliskim Gdańsku wynajęła pokój, znalazła pracę, zaczęła normalnie żyć. Ewa została z dwiema córkami. Gdy któregoś razu, w czasie kolejnej awantury (wywlókł ją z łazienki, wyrywał włosy, tłukł pięściami po głowie) córka zadzwoniła na policję, nawet nie chcieli go zabrać. – Powiedzieli, że jest za bardzo pijany, że może mu się coś stać w drodze i oni nie wezmą na siebie tej odpowiedzialności. Stanęłam wtedy przed radiowozem i powiedziałam, że prędzej po mnie przejadą niż pozwolę im odjechać bez niego. Ustąpili, ale musiałam podpisać oświadczenie, że to ja biorę odpowiedzialność za wszystko.
Kiedy go wreszcie zabrali na izbę wytrzeźwień, spakowała rzeczy, zabrała córki i wyjechała pierwszym nocnym pociągiem. Uciekła w Bieszczady, do matki. Powoli oswajała się z myślą, że tam już zostanie. Zapisała córki do szkoły, założyła w Sanoku sprawę alimentacyjną. Odpoczywała. Po pół roku zadzwonili do niej z komendy. Powiedzieli, że mąż popełnił samobójstwo i że ma wracać, bo teraz ona musi zająć się dobytkiem.
Nie chciała, ociągała się, ale telefony nie ustawały. – Straszyli, że jak bydło wyzdycha, ja będę za to odpowiadać. Więc wróciła. W domu znalazła list pożegnalny. Jej męża szukali miejscowi chłopi, strażacy, policja. Bez rezultatu.
Po dwóch dniach dostała telefon: Twój mąż zmartwychwstał, dzwoniła znajoma z sąsiedniej wioski, i właśnie wsiada do autobusu. Przeżyła szok, gdy zobaczyła go wchodzącego do domu. Nie powiedział ani słowa, nie przywitał się, nie wytłumaczył, po prostu minął ją obojętnie, rzucił się na łóżko i zasnął.
Wyzwolenie
Był luty 2002 roku. Na własną prośbę wypisała się o kilka dni wcześniej ze szpitala, gdzie leczyła chory kręgosłup. Najmłodsza córka potajemnie spakowała jej i swoje rzeczy. Wyjechały do Gdańska, ale nawet tam nie czuły się bezpiecznie. U córki, tej najstarszej, przeczekały noc i wsiadły w pociąg do Wrocławia. Brat Ewy już czekał na peronie. Przez lata nie mówiła mu, co u niej się działo, ale nagle, tuż przed ucieczką ze szpitala, wysłała do niego list, rozpaczliwy i szczery.
– Były roztrzęsione, przerażone – mówi brat Ewy. – Przez trzy dni spały, a ja nie podnosiłem rolet w oknach, bojąc się, że on tutaj przyjedzie. Nie przyjechał, ale rozwścieczony, pojechał do szkoły, w której uczyła się najmłodsza córka. Dyrektorowi powiedział, że została porwana przez matkę. Że matka jest nieodpowiedzialna i leczy się psychiatrycznie.
Dyrektor zareagował bardzo szybko. Na jego wniosek sąd w Malborku nakazał sprowadzenie córki na powrót do szkoły.
– Złożyliśmy wniosek o przekazanie tej sprawy do Gdańska, gdzie toczyła się już sprawa rozwodowa – mówi brat Ewy. – A panu dyrektorowi wysłaliśmy kopie sądowego wyroku, aby wiedział, z kim ma do czynienia.
Uprzejmie informuję
"Jako Pani pełnomocnik uprzejmie informuję, że przeprowadzone dotychczas przez sąd dowody w Pani sprawie, a w szczególności zeznania świadków wskazują że jest możliwe, iż sąd wyda wyrok w sprawie o rozwód z winy obojga stron. Ponadto sąd rozważa możliwość poddania Pani badaniom psychiatrycznym celem ustalenia, czy będzie Pani ponosić winę w sprawie rozwodowej". Takie oświadczenie dotarło do Ewy pod koniec grudnia ubiegłego roku.
Zanim nie wyznaczono jej adwokata z urzędu, długi czas sama formułowała pisma do sądu. Dopiero niedawno ktoś uświadomił jej, że może domagać się włączenia do akt sprawy policyjnych raportów, protokołów z pobytu w izbie wytrzeźwień, raportów dotyczących rzekomego samobójstwa, postanowienia sądowego z 1994 roku.
Według męża Ewy tamten wyrok nie ma już znaczenia, bo "po upływie okresu próby nastąpiło zatarcie skazania", jak napisał w odpowiedzi na pozew jego pełnomocnik. W tym samym piśmie mąż wyznał również, że "nadal jest emocjonalnie związany z powódką". Że skłonny jest jednak zgodzić się na rozwód, ale bez orzekania o winie albo z wyłącznej winy żony. Domaga się pozbawienia jej praw rodzicielskich, chce alimentów na najmłodsze dziecko oraz obciążenia jej kosztami procesu. W uzasadnieniu napisał, że żona zaniedbywała swoje obowiązki rodzicielskie i małżeńskie, nie pomagała mu w domowym gospodarstwie, znikała z domu i wykazywała ostentacyjne zainteresowanie innymi mężczyznami. Dlatego w końcu uciekła do brata, do Wrocławia.
Czekanie na wyrok
Ewa mówi, że nie ma dla niej odwrotu. Jest zdeterminowana, choć boi się o przyszłość. Z czego będzie teraz żyć? Renta z KRUS z powodu czasowej niezdolności do pracy właśnie się jej skończyła, nie ma też prawa do pomocy społecznej ani żadnego zasiłku, bo faktycznie jest ciągle współwłaścicielką dużego gospodarstwa. Kiedyś była fryzjerką, ale jakie ma szanse powrotu do zawodu po tylu latach? Na razie czeka na wyrok. Chce poddać się badaniom lekarskim, neurologicznym i psychiatrycznym, niech wiedzą do jakiego stanu doprowadził ją ten kochający mąż. Ale najbardziej martwi się o córki. Najmłodsza wróciła do domu, do siostry. Bo średnia córka niedawno urodziła dziecko. Jak one sobie teraz dają radę same?
Imię bohaterki zostało zmienione.
(GP nr 4/90)
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis