Sami miłośnicy demokracji dookoła. Komitet Obrony Demokracji z tłumami ludzi na mrozie broni demokracji, Prawo i Sprawiedliwość nocami naprawia demokrację, cała reszta Polaków też pragnie demokracji, tylko niezbyt wie – której.
Tak jakby demokracja była społecznym przysmakiem, a nie dziwacznym pomysłem sytych i znudzonych bezczynnością starożytnych ateńczyków. Pomysłem tak dalece zresztą odbiegającym od naturalnych potrzeb społecznych i tak dalece niepraktycznym, że nawet w Atenach nie udało się go zrealizować. Bo w kilkusetletniej ateńskiej historii, demokracja zdarzała się epizodycznie (i dotyczyła wybranej mniejszości, gorszy sort pracował i nie miał czasu na takie zabawy), a zazwyczaj panowali po prostu tyrani. I to był stan naturalny.
Podobnie było w Rzymie. Idea republiki i obieranego demokratycznie władcy była w rodach senatorskich i elicie Rzymu wiecznie żywa, ale, jak wiadomo, rządzili cesarze i to jak rządzili! Bokassa czy Pinochet mogliby u nich terminować. A lud nie miał nic przeciwko temu; ludowi wystarczyło, aby władza zapewniała chleb i trochę igrzysk.
I tak było przez całe wieki. Pomysł z demokracją wykorzystywali natomiast różni bogaci, syci i nieprzemęczeni pracą Europejczycy, aby wyrwać z rąk władcy więcej dobra i władzy dla siebie. Jak w Polsce, gdzie o demokrację walczyło nie szczędząc sił i zdrowia 15 procent poddanych króla – a mianowicie szlachta – a 85 procent mieszkańców Rzeczpospolitej nie tylko nie słyszało o żadnej demokracji, ale aż do końca XIX wieku nawet nie wiedziało, że żyje w Polsce (żyli w swojej parafii, we wsi pana dziedzica). Dopiero kiedy król pruski, cesarz austriacki i car rosyjski łaskawie – na złość panom szlachcie – uwłaszczyli chłopów i ci przestali być pańskim inwentarzem, coś im zaczęło świtać w głowach. Ale przecież nie demokracja!
Powiedzmy prawdę: demokracja to mit, ułuda, jeśli ją rozumieć jako rządy ludu, który suwerennie, świadomie i bezkarnie wyłania najlepszą dla ludu władzę.
Takiej demokracji nie ma dzisiaj nigdzie na świecie. Działa natomiast tu i ówdzie – pod nazwą demokracji – system pozwalający ludowi mniemać, że kreuje władzę, a władzy głosić, że już nie jest z woli Boga albo prawem urodzenia, ale że włada z woli ludu. W istocie zaś wszystko pozostało po staremu i rządzą nadal elity (powiedzmy), ale nie rozgrywają walki o władzę tylko między sobą. Lud też ma głos, a właściwie głosy, które trzeba kupić.
Jak to mówią złośliwcy: o władzę na wojskiem, policją, służbami, o stanowiska w państwowych spółkach, w niezliczonych urzędach, agencjach, inspekcjach, w mediach publicznych, o posady posłów, senatorów, ambasadorów, walczą gangi, natomiast lud decyduje o tym, który gang weźmie to wszystko. Wreszcie lud (zwany narodem albo elektoratem) może o czymś decydować. Czyli może wybrać mniejsze zło, mniej pazerny i opresyjny gang, a może inaczej. Może wybrać dobrą zmianę…
O to prawo wyboru toczono zresztą dramatyczne i krwawe boje, których kulminacją była Rewolucja Francuska z odkrywczymi hasłami wolności, równości i braterstwa. To w tych strasznych miesiącach furkoczących gilotyn i masowych mordów urodziły się prawa obywatelskie, pojęcie przedtem nieznane. I słusznie, bo stwierdzenie, że wszyscy ludzie są równi i wolni było wtedy zaprzeczeniem oczywistej oczywistości. Wszystkie kodeksy prawne, od głębokiej starożytności do końca XVIII wieku uwzględniały nierówność statusu poddanych, czyli odzwierciedlały rzeczywistość.
Takie dziecko na przykład nigdy nie miało żadnych praw: w cywilizowanym Rzymie można było je utopić albo wyrzucić, u Słowian czy Germanów sprzedać handlarzom niewolników, jeszcze 150 lat temu wysłać do pracy w 7 roku życia. Kobieta musiała być pod opieką męską: ojca, męża, brata ewentualnie syna (chociaż w niektórych krajach u schyłku średniowiecza wdowy mogły już być samodzielne). Po sprzedaniu jej mężowi, miała mu prać, sprzątać, gotować i oczywiście rodzić dzieci. Ale przede wszystkim miała być mu uległa i, jak naucza Kościół oraz głosi tradycja, mąż miał święte prawo pasem albo i kłonicą przywołać ją do porządku. U nas tylko tyle, ale w krajach arabskich do dzisiaj miliony dziewczynek są potwornie okaleczane, aby – jak chce tradycja – nie były później podatne na seksualne zachcianki i przyjemności. Przyjemność ma mieć mąż. Tradycja święta rzecz, tam i tu.
Kiedy więc słyszę, że Polska chce wycofać się z ratyfikowanej po wielkich bojach i sporach Konwencji Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, to się nie dziwię. Rząd otóż spełniając żądanie biskupów, spełnia też wewnętrzną potrzebę psychologiczną może nawet większości Polaków. I Polek. Bo gdyby żony i matki nie chciały dostawać lania za przesoloną zupę albo za ból głowy w nocy, nie dopuściłyby do władzy PiS. Wszak stanowiąc 55 procent elektoratu mają w wyborach głos decydujący.
Przeważa jednak w Polsce tradycyjny pogląd na rodzinę: może i od czasu do czasu chłop przyleje, ale to jego prawo, bo przynosi pensję do domu.
I to nie jest, broń Boże, jakaś masochistyczna skłonność, kobiece dziwactwo, ale – co twierdzę z całą mocą – naturalna ludzka potrzeba. Potrzeba porządku, hierarchii, bezpiecznej opieki. Potrzeba utrwalana przez tysiąclecia i przez tysiąclecia sprawdzona w boju o przetrwanie. Trwałe potrzeby tworzą zaś obyczaje i tradycje, te natomiast – kościec, trzon prawa.
Powiedzmy sobie szczerze: w całej swojej społecznej ewolucji wolność jednostki była ściśle reglamentowana. Trudno powiedzieć, jak wyglądała organizacja społeczna w epoce łowiecko-zbierackiej, ale jedno jest pewne: przeżycie grupy uzależnione było od współpracy. Im lepsza współpraca, tym większe szanse na zdobycie pożywienia i pokonanie wroga. Przez jakieś pół miliona lat te praludzkie i ludzkie grupy z gatunku homo sapiens zmagały się z dzikim zwierzem, przyrodą, wrogami. I konieczność podporzadkowania się grupie, hierarchii wewnątrz grupy, potrzeba bycia w grupie – musiała się utrwalić w ludzkim genotypie (utrwalić, bo „społeczność” odziedziczyliśmy po naszych praprzodkach, chyba, że to dobry Bóg stworzył nas z genem „społecznym”, jak orangutany czy szympansy).
Pamiętajmy: jeszcze w średniowieczu najcięższą karą (poza natychmiastową egzekucją) było wykluczenie ze wspólnoty. Przez setki tysięcy lat oznaczało to praktycznie śmierć. Żyć i przeżyć można było tylko w grupie. A grupa – najpierw rodzina, dalej ród, plemię – to bezwzględna jednomyślność. Nasze nieszczęsne liberum veto, to – jak słusznie zauważył Karol Modzelewski w „Europie barbarzyńców” – tylko kontynuacja w nowych warunkach tradycyjnych praw wieców plemiennych. Taki wiec musiał się skończyć jednomyślną zgodą – na wojnę, pokój, migrację, wybór wodza. Jeśli ktoś miał jakieś wątpliwości, to albo się z nimi krył, albo ginął. Wolność sądów czy poglądów zagraża grupie. Wódz może być tylko jeden.
Nawiasem mówiąc, te pradawne potrzeby ludzkie trwają przecież w naszym języku, na przykład kościelnym. Mówi się o pasterzach i owieczkach, i wiernym to nic a nic nie przeszkadza: dobrze być owieczką, która nic nie musi, tylko iść za pasterzem do karmienia i strzyżenia.
Erich Fromm napisał był w 1941 roku przesławne dzieło „Ucieczka od wolności”. Ten wybitny uczony analizował sukces nazizmu w Niemczech. Zastanawiał się, dlaczego Niemcy najpierw demokratycznie wprowadzili nazistów do parlamentu, a później ulegle dopuścili do przejęcia przez Hitlera pełni autorytarnej władzy. I stwierdził, że to właśnie lęk przed wolnością prowadzi do akceptacji tyranii, tworzy potrzebę hierarchii i ślepą wiarę w autorytet. To pionierskie w owym czasie odkrycie zostało w następnych dziesięcioleciach zweryfikowane przez psychologów na niezliczone sposoby. Dzisiaj można powiedzieć więcej: lęk przed wolnością to nie tylko lęk przed odpowiedzialnością za własne i rodziny bezpieczeństwo, przed koniecznością dokonywania wyborów i podejmowania decyzji. To jest wręcz, przykro powiedzieć, strukturalna właściwość ludzkiego mózgu! Myślenie męczy, jest energetycznie strasznie kosztowne i mózg unika, jak tylko może, takich energochłonnych działań. Mózg „idzie” na skróty, posługuje się schematami, sztancami, wzorcami reakcji, rachunkiem prawdopodobieństwa.
Człowiek, można powiedzieć, szuka tłumu, do którego może się przyłączyć. A im bardziej tłum jest zwarty, tym chętniej wszystkie mózgi w tym tłumie zjednoczone uciekają od wysiłku, stanowią coraz groźniejszą w reakcjach jedność. Opisał to zresztą inny wybitny myśliciel Gustaw Le Bon w napisanym w 1895 dziele „Psychologia tłumu” (aktualnym do dziś, chociaż Le Bon zielonego nie miał pojęcia o współczesnych ustaleniach psychologii i neurologii). Stworzona dopiero w XIX wieku koncepcja narodu i patriotyzmu to też nic innego, jak wykorzystanie plemiennych instynktów na potrzeby tworzenia masowych armii nowoczesnych państw: jeden naród, jedna wiara, jeden wódz, i wszystko jasne, żadnych wątpliwości.
Wolność i obywatelskie prawa to świeżutki nabytek najbogatszych społeczeństw, nabytek jeszcze nie do końca przyswojony, ot, taka cieniutka – chociaż we Francji czy USA grubsza niż w Rosji czy Polsce – warstewka cywilizacji pokrywająca grube jądro potężnych, odwiecznych instynktów. Nie trzeba nawet płacić 500 złotych, żeby ten świeży nabytek ludzie masowo porzucali; wystarczy postraszyć jakimś Obcym czy Innym i odwołać do wiecowej pradawnej Wspólnoty. Zadziała, gwarantuję.
W chwili niepokoju naturalnym instynktem przyłączamy się do jakiegoś stada. Z ulgą przyjmiemy wodzów, którzy za nas myślą i poprowadzą nas bezpiecznie w przyszłość. Najbliższym wódz napisze smsa albo maila, żeby wiedzieli, co mają mówić i myśleć; pozostali dowiedzą się z telewizji, radia i gazet. Dowiedzą się na przykład, że fałszowanie przez poprzednie ekipy konkursów przy obsadzie państwowych posad jest gorsze od likwidacji tych konkursów w ogóle, że wypisywanie Polski z Europy jest dobrą zmianą, a nocne uchwalanie ustaw to przejaw pracowitości władzy.
To bez znaczenia. Ważnie, że jest porządek, że jest tak, jak było za naszych ojców, dziadów i pradziadów. Wódz powiedział i, chwała Bogu, nie trzeba się już trudzić myśleniem.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis