W roku 2000 w całej Polsce działało około 600 żłobków i choć wydaje się, że to niewiele, w ciągu kolejnych sześciu lat zamknięto niemal jedną piątą z nich. Likwidacje placówek usprawiedliwiano względami ekonomicznymi, powołując się na niekorzystne demograficzne trendy – mało kto myślał wówczas o tym, że po niżu nadejdzie kiedyś wyż. Dziś płacimy za skutki tej krótkowzroczności.
Wrocław ma 13 żłobków, Kraków – 22, Łódź – 30, a dwumilionowa Warszawa – 37, choć przydałoby się dwa razy tyle. To wielkie miasta – a w małych? W małych najczęściej żłobków po prostu nie ma. Z GUS-owskich statystyk wynika, że tylko 16 procent polskich gmin (dokładnie – czterysta) posiada żłobki i oddziały żłobkowe. Na każde 1000 dzieci w wieku do trzech lat ledwie 27 może liczyć na miejsce w placówce.
W tych warunkach umieszczenie dziecka w żłobku staje się dla rodziców rodzajem życiowego wyzwania. W marcu w Warszawie przy zapisach do żłobków rozegrały się prawdziwe walki, a rodzice stali w kolejkach po kilkadziesiąt godzin. Nie inaczej było rok temu we Wrocławiu. Miasto dysponuje 1400 miejscami w żłobkach, a to oznacza, że wystarczy ich dla 10 proc. populacji dzieci w wieku żłobkowym. Dlatego w tym roku – by uniknąć dramatycznych scen –
wprowadzono nowe zasady rekrutacji opartej na punktach.
Zasady są proste: stały meldunek oraz oboje pracujący (bądź studiujący) rodzice to podstawa, by ubiegać się o przyjęcie. Pierwsze premiowane jest 30, drugie – 20 punktami. Samotny pracujący rodzic może liczyć na 25 pkt. Dodatkowe 30 pkt. uzyska rodzina w trudnej sytuacji materialnej (poświadczonej przez MOPS) , z orzeczonym stopniem niepełnosprawności (10 pkt.) lub wielodzietna (po 10 pkt. za dziecko).
Nie wszystkim rodzicom podoba się ten pomysł: „trochę nieopatrznie przyszło mi do głowy, że należałoby zapisać dziecię – niech nauczy się żyć z rówieśnikami, przystosuje do pewnych rygorów. No ale cóż – nie jestem samotną, uczącą się, niepełnosprawną matką pięciorga dzieci – w związku z powyższym ilość zebranych przeze mnie punktów jest znikoma” – ironizuje jedna z młodych matek na internetowym forum, a druga dodaje: „Jestem samotną matką wychowującą dziecko w wieku żłobkowym, do tego mam bardzo niskie dochody. Jednak moje dziecko nie ma szans na żłobek z powodu braku meldunku! Nie jest ważne to, że się urodziło we Wrocławiu i że tu mieszkamy! Po co zachęca się kobiety do macierzyństwa i wydaje pieniądze na programy aktywizacji zawodowej kobiet, skoro i tak będą musiały zostać w domu z dzieckiem z powodu braku miejsc w żłobkach i przedszkolach lub z powodu braku śmiesznego meldunku? Wiążę moją przyszłość z tym miastem, ale na razie nie stać mnie na mieszkanie! I czy z tego powodu można odmawiać mojemu dziecku tego rodzaju świadczenia?”
– Koszt utrzymania dziecka w żłobku
wynosi ponad 1000 zł – replikuje Krystyna Szewczyk, wicedyrektor Wrocławskiego Centrum Zdrowia, które ma pod opieką miejskie żłobki. – Rodzice płacą około 300 zł, więc łatwo obliczyć, że do każdego dziecka miasto dopłaca. Dokładnie: 854 zł. Dlaczego miałoby płacić za dzieci spoza miasta? Tym bardziej, że wypracowany przez ich rodziców podatek idzie na zaspokojenie potrzeb gminy, w której są zameldowani? – I dodaje, że ten problem dotyczy szczególnie okolicznych podwrocławskich gmin, które stają się powoli sypialniami Wrocławia:
-Powstają tam ogromne osiedla, bo grunt jest tańszy i wielu wrocławian właśnie tam się wyprowadza, ale budownictwu nie towarzyszy rozwój odpowiedniej infrastruktury. Tymczasem powinny tam powstawać nie tylko sklepy, apteki i kościoły, ale także żłobki czy przedszkola. Rodzice muszą naciskać lokalne władze, by rozwiązały wreszcie ten problem. My nie damy rady przyjąć wszystkich, szczególnie w sytuacji, gdy dla „naszych” dzieci nie starcza miejsc.
W tegorocznej rekrutacji
wzięło udział 1234 dzieci. Dla 530 z nich zabrakło miejsc.
-Część zgłoszeń odpadła, bo nie spełnia wymaganych kryteriów, na przykład jedno z rodziców nie pracuje albo brak jest stałego meldunku – tłumaczy dyr. Krystyna Szewczyk. – Ale 250 wniosków spełnia warunki i z tymi jest kłopot. To do ich dyspozycji w pierwszej kolejności oddany zostanie żłobek na Psim Polu przy ul. Miłostowskiej, który ruszy już od października. Znajdzie się tu miejsce dla 185 dzieci. Reszta zostanie wpisana na listę rezerwową i będzie czekać w kolejce na zwalniające się miejsca.
Najtrudniejsza sytuacja dotyczy dzieci urodzonych w 2007 roku, czyli najstarszej grupy żłobkowej: dla nich – z uwagi na to, że większość młodszych dzieci już chodzących do żłobka będzie kontynuować zajęcia w nowym roku w III grupie – zostało tylko 87 wolnych miejsc.
-Będziemy kombinować – zapewnia Krystyna Szewczyk. – Już teraz zdecydowaliśmy zwiększyć pulę o 65 dodatkowych miejsc (po 5 miejsc na żłobek). Jeśli będzie taka potrzeba to na Psim Polu otworzymy nie dwie, a cztery lub nawet pięć grup z myślą o trzylatkach właśnie.
Sytuacji nie rozładują prywatne żłobki, bo takich nie ma. Żłobki, traktowane dziś ustawowo jak zakłady opieki zdrowotnej, muszą spełniać bardzo wyśrubowane normy: sanitarne, architektoniczne, medyczne, więc ich uruchomienie jest nie tylko trudne, ale i bardzo kosztowne. Rynek nie znosi jednak próżni, od kilku lat zaczęły więc powstawać (nie tylko w większych miastach) kameralne prywatne placówki zwane „klubami malucha”. Sęk w tym, że są one dla systemu zupełnie przezroczyste. Rejestrowane jako zwykła działalność gospodarcza – nie podlegają żadnej kontroli i nie wiadomo nawet jakie standardy spełniają, bo nikt tych standardów po prostu nie określił.
Ci, którzy o żłobkach mogą jedynie pomarzyć
radzą sobie w łatwy do przewidzenia sposób: ponieważ na zatrudnienie opiekunki do dziecka stać tylko 2 proc. polskich rodzin, opiekę nad dzieckiem zwykle przejmują krewni (czytaj: dziadkowie). W co trzeciej rodzinie dzieckiem opiekuje się jedno z rodziców – najczęściej matka. Nic więc dziwnego, że różnica wskaźników zatrudnienia kobiet i mężczyzn w Polsce jest ciągle dużo, dużo wyższa niż w innych krajach europejskich – u nas możliwości łączenia pracy zawodowej z opieką nad dziećmi są mocno ograniczone. Kobiety więc albo rezygnują z kariery zawodowej, albo opóźniają decyzję o posiadaniu dziecka. Jedno skutkuje obniżeniem poziomu zatrudnienia, drugie – negatywnie wpływa na dzietność i pogłębia problem starzenia się społeczeństwa. I tak koło się zamyka.
Czy sytuację uzdrowi
przygotowywana właśnie przez resort pracy ustawa „o formach opieki nad dziećmi do trzech lat”?
– Formy opieki, które proponujemy w ustawie, są dużo tańsze niż obecnie funkcjonujące żłobki w formule ZOZ-ów. Były drogie na etapie budowy, organizacji i wydatków bieżących. Dla gmin tworzenie alternatywnych form opieki jest tańsze i będzie się opłacało. Taniej jest, gdy można zaproponować opiekę w systemie elastycznym – przekonywała na specjalnej konferencji minister pracy, Jolanta Fedak.
Projekt porządkuje i rozszerza dotychczasowy system opieki nad małymi dziećmi, wprowadzając jednocześnie jednolite i czytelne standardy, które muszą zostać spełnione przez każdą zajmującą się tym instytucję. Zakłada m.in. wyjęcie żłobków spod kurateli resortu zdrowia i przekształcenie ich w placówki o charakterze opiekuńczo-wychowawczym, dopuszcza też istnienie alternatywnych form opieki zwanych klubami oraz ogródkami dziecięcymi, które jako tzw. placówki opiekuńczo-edukacyjne miałyby realizować część żłobkowego programu. Projekt wprowadza również nieznaną do tej pory formułę dziennego rodzica – czyli formę opieki nad max. 5 dzieci, prowadzoną przez osobę fizyczną (mającą odpowiednie kwalifikacje zawodowe i przeszkoloną na dodatkowym 160 godz. kursie) w jej domu lub mieszkaniu, zatrudnianą przez gminę na umowę-zlecenie.
Ogólne założenia projektu – zwłaszcza zróżnicowanie form opieki i usystematyzowanie jej standardów – spotkało się z akceptacją środowiska. Diabeł jednak jak zawsze tkwi w szczegółach, a dociekliwi już pytają o kwestie kwalifikacji i szkolenia kadry, odpłatności za żłobki czy sprawę merytorycznego nad nimi nadzoru. Na odpowiedź musimy poczekać przynajmniej do jesieni, bo wtedy – jak deklaruje ministerstwo – zakończą się prace nad projektem.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis