Mówią, że premier potknął się o ACTA. Chcę usprawiedliwić premiera. Kiedy się otóż ma na głowie umierającą służbę zdrowia, bunt farmaceutów, wojnę prokuratorów, rewolucję w policji, kryzys, dziurę w budżecie, smoleńską brzozę, stadion w rozsypce i rzecznika Grasia na dodatek – naprawdę trudno wdawać się w prawniczo-filozoficzne deliberacje o zawikłanych relacjach i finansowych związkach między twórcami, użytkownikami, konsumentami, internautami i rynkiem tantiem.
Więc kiedy zaprzyjaźnieni Amerykanie powiedzieli, że koniecznie trzeba podpisać, bo jest ACTA dokumentem słusznym i sprawiedliwym – to decyzja mogła być tylko jedna.
Usprawiedliwiam premiera, bo rzecz jest naprawdę skomplikowana. Przecież nie o to tylko chodzi, że Amerykanie – w interesie Sony, Universalu, Warner Bros, Disneya, Recording Industry Association of America (ichni ZAIKS) i innych producentów muzyki, filmów czy gier – postanowili w UE wprowadzić restrykcyjne prawa przeciw piratom.
Gdyby to było takie proste,
że z jednej strony są właściciele,
a z drugiej złodzieje – to w ogóle nie byłoby sprawy.
Nawet gdyby owi złodzieje (czyli sieciowi piraci) wyszli tysiącami na ulice, i nawet gdyby palili samochody i nie wiem jak głośno krzyczeli – niczego premier nie musiałby odwoływać. Żadne też siły polityczne ani żadne gremia intelektualne nie wsparłyby owych złodziei. A jednak wsparcie jest potężne, i to także ze strony czołowych intelektualistów na całym świecie. Czyli coś jest na rzeczy.
To prawda – jest wiele wątków na rzeczy.
ACTA jest umową, która ma pomóc w zwalczaniu obrotu towarami podrobionymi. Tak więc zwalczanie nielegalnego ściągania muzyki i filmów – jest tylko jednym z celów tej umowy. I nie w obronie „piractwa” w sieci wybuchły protesty. To tylko zwolennicy ACTA usiłują tendencyjnie przedstawić protestujących jako złodziei przestraszonych karą. Oczywiście, że większość tych młodych ludzi, których widział premier i my wszyscy skaczących i skandujących wrogie władzy hasła, ściąga muzyczne pliki i filmy z sieci. Ale tego prawa do ich ścigania bronili niejako przy okazji – bo bronili wolności w sieci.
I to jest pierwszy wątek: zdefiniowanie dzisiaj pojęcia kradzieży.
Kiedy ktoś wynosi ze sklepu płytę – ewidentnie kradnie, i nie zaprzeczy temu najbardziej nawet zdemoralizowany życiem w sieci nastolatek. Bo właściciel sklepu miał płytę (którą przecież kupił) – a po kradzieży jej nie ma, więc stracił konkretne pieniądze. Tymczasem ściągnięty z sieci plik muzyczny (film, gra czy książka) – nadal w tej sieci jest! Nic nie ubyło!
Stracił – jak twierdzą twórcy i zwolennicy ACTA – autor książki, wykonawcy muzyki, twórcy filmu, którzy nie otrzymali tantiem. I to jest prawda, ale – jak to bywa w życiu – nie do końca prawda.
Straty w wyniku piractwa sieciowego są potencjalne – są, albo ich nie ma,
zależy, jak na to spojrzeć i jak liczyć.
Premier zapewne uwierzył rzecznikom wielki korporacji, które powiadają, że tracą miliardy: bo gdyby ludzie nie kradli, to by kupili w sklepie film, grę czy płytę. Każde dziecko w sieci wie, że to bzdura. Nie istnieje taka alternatywa: kupię albo ściągnę z sieci. Może jeden, może góra dwa procent tych ściągających w sieci pliki z muzyką i filmami kradnie zamiast kupić. Reszta, czyli prawie 100 procent, i tak legalnych kopii by nie kupiła, bo nie ma po prostu pieniędzy; ta reszta ma wybór: albo ściągnę, albo nie będę miał, lub miał tylko to, czego bezwzględnie potrzebuję i na co gotów jestem poświęcić kasę (bo za darmo ściągam „jak leci”).
Tak więc całkowite zablokowanie możliwości „piratowania” w sieci zwiększyłoby sprzedaż legalnych kopii o kilka, może o kilkanaście procent i oto walczą wielkie korporacje producenckie i sieci handlowe. Walczą zresztą o swoje zyski, o pieniądze dla prezesów i akcjonariuszy, a nie dla artystów, bo akurat ich honoraria stanowią nikły procent ostatecznej ceny produktu. I artystów zresztą w tej wojnie najmniej słychać, są też podzieleni – jedni są za ACTA, bo czują się okradani, drudzy powiadają, że najważniejsze jest, aby ich słuchano, czytano i podziwiano, więc niech sobie ta sieć żyje, a oni żyją z koncertów.
Wszyscy natomiast – korporacje, artyści, intelektualiści i skacząca na placach młodzież
– zgodni są, że ścigać trzeba prawdziwych złodziei.
Ścigać trzeba tych, którzy z handlu nielegalnymi kopiami filmów, gier i muzyki uczynili źródło swoich zarobków. To jest poza dyskusją. I gdyby postanowienia ACTA precyzyjnie i jasno formułowały takie cele, nie byłoby zapewne żadnych protestów ani zadymy w Internecie. Tak jednak nie jest. Zapisy są tak ogólne, tak otwarte na wszelakie interpretacje – że mogą i uderzą w zwyczajnych użytkowników sieci. Że dając państwu możliwość ścigania każdego, kto udostępnia pliki znajomym (a w sieci wszyscy są znajomymi) – zagrażają wolności w sieci. A Internet to kwintesencja wolności, sieć to wolność sama w sobie (ze wszystkimi, również najgorszymi konsekwencjami).
I to jest drugi wątek tej historii: wolności sieci.
Premier na transmitowanym nawet przez telewizję spotkaniu powiedział, że jak wszyscy ci skaczący i protestujący – też jest internautą. Mam wrażenie, że premier nie do końca wiedział, co mówi. Dla premiera, jak dla zdecydowanej większości ludzi urodzonych ponad 20 lat temu, Internet jest nowoczesnym narzędziem komunikacji. I tyle. Owszem, politycy – nawet prezes Kaczyński – mają swoje strony internetowe, bywają nawet blogerami – ale te blogi piszą za nich najczęściej wynajęci specjaliści od PR. W odróżnieniu od premiera (i wszystkich jego ministrów, i też wszystkich prezesów wszystkich korporacji na całym świecie) żyjącego jednak w realnym świecie gabinetów, narad, spotkań – młodzież dosłownie żyje w sieci, oddycha siecią, myśli siecią i czuje siecią.
Dlatego w tej sprawie też usprawiedliwiam premiera. Ktoś, kto nie spędza dni i nocy przed monitorem (a premier na pewno nie spędza!) – co może wiedzieć o wolności w sieci? Nic! I może niechcący podpisać dokument przewidujący, że
państwo będzie w imieniu, na rzecz i na wniosek korporacji zamykać – nawet bez sądowego nakazu!
– internetowe strony, portale i będzie ścigać internautów.
Gdyby premier żył w sieci – jak miliony młodych obywateli – prędzej odgryzłby sobie palec, niż coś takiego podpisał. Czyli głośno powiedział, że będzie Janosikiem na odwrót: zabierał biednym, żeby dać bogatym. Nie podpisałby premier takiego dokumentu, nawet gdyby mu podpowiadano, że to będzie wymarzona okazja wyciszania pewnych wrednych dla władzy portali…
Pora jednak na wątek trzeci: prawdziwych pieniędzy.
Wedle znawców problemu, sieciowe piractwo to przykrywka dla prawdziwych celów ACTA. Miało tylko przekonująco uzasadnić światowej opinii publicznej wprowadzenie restrykcyjnych przepisów: że to słuszna walka ze złodziejami, walka o prawa twórców. I chociaż ma przysporzyć kasy producentom i dystrybutorom filmów, muzyki, gier i książek, przede wszystkim chodzi o wielkie pieniądze dla globalnych marek na globalnych rynkach globalnego świata.
Bo rzeczywiście: na każdym targowisku (i w Internecie, rzecz jasna) można w rozsądnych cenach nabyć dowolne ilości wyrobów opatrzonych logo renomowanych producentów – ale nie od tych producentów. Więc jest ewidentna kradzież, rozbój na prostej drodze.
I nie chodzi tylko o dresy Nike szyte pod Kielcami, buty Adidasa robione w Łomży,
wódkę Absolut rozlewaną w szopie nad Pilicą czy Chanel nr 5 z Psiego Pola.
Tu chodzi o płynące do Europy z Chin, Tajlandii, Indii czy Korei transportowce wypełnione kontenerami butów, spodni, bluzek, koszulek, telefonów, dekoderów, telewizorów i wszystkiego innego. Chodzi o miliardy! Miliardy bezczelnie kradzione korporacjom.
Bez wątpienia z tym procederem, z tą jawną kradzieżą trzeba walczyć – i się bezwzględnie walczy. Korporacje zatrudniają olbrzymie i kosztowne sztaby prawników i jeszcze liczniejsze zespoły detektywów. Kodeksy karne i cywilne wszystkich cywilizowanych krajów pozwalają karać złodziei i chronią właścicieli znaków towarowych. Jest pełne poparcie, jest zgoda.
Problem w tym, że jest to zgoda formalna i oficjalna, ale niekoniecznie powszechna. I trudno się dziwić. Bezpowrotnie minęły czasy, kiedy to ochrona znaku towarowego była ochroną własności intelektualnej i równocześnie ochroną dobrego imienia producenta, bo podróbki jakościowo odbiegały od oryginałów i psuły opinię marki. Żyjemy w świecie pełnego relatywizmu, albo też – brutalnie rzecz ujmując – zwyczajnego oszustwa. W jakiejś fabryce pod Szanghajem – tu puszczam wodze fantazji – robi się na tej samej linii produkcyjnej i z tych samych materiałów, na tych samych maszynach – od 7 do 11 dresy dla Addidasa, od 11 do 19 z innych nieco wykrojów – dla Nike, przez następne sześć godzin – dla Pumy a w pozostałych godzinach dla 5 hurtowników z Polski i Niemiec, którzy sami zdecydują, jakie metki przyszyją…
Jeśli pominąć dwa krańce rynku – ekskluzywne butiki i dyskonty –
niby markowe towary przestają się różnić jakościowo i lud to wie!
I ta wiedza jest dla korporacji zabójcza: że pralki, żelazka, telefony i domowe kina mogą się różnie nazywać i wyglądać, ale w środku są złożone z tych samych części, często w tych samych fabrykach. W globalnym świecie liczy się wyłącznie marketing i cięcie kosztów. W globalnym świecie liczy się tylko logo. Zresztą największe firmy produkujące odzież (nie tylko sportową) już nic albo prawie nic nie projektują ani nic nie produkują. Wszystko jest w outsourcingu, czyli zlecone firmom zewnętrznym, najczęściej chińskim, indyjskim, ale i polskim oczywiście. Wszystko jest płynne, podejrzane, umowne…
ACTA jest odpowiedzią na ten rosnący brak konsumenckiego zaufania do marki. Jeśli nie sposób odróżnić oryginału od falsyfikatu, jeśli gwarancji jakości nie daje logo – to rodzi się tolerancja dla fałszerzy. I amerykańscy giganci wymyślili, aby to państwa z urzędu (jak zbrodnie), a nie dopiero na wniosek zainteresowanych ścigały złodziei logo. I jeszcze postanowili rozszerzyć ochronę znaków firmowych, patentów, wszystkiego, co można nazwać intelektualną własnością. Bo muszą z czegoś żyć…
Rozgrzeszam premiera, że o tym wszystkim nie pomyślał. Musi przecież rządzić krajem, a to zajęcie czasochłonne niebywale. Jednakże o tym, że wejście w życie ACTA może spowodować, że zniknie, na przykład, z polskich aptek większość tzw. generyków, czyli leków tańszych, produkowanych po wygaśnięciu licencji – mógłby ktoś premierowi powiedzieć…
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis