Czym są frykcje? Według słownikowej definicji to opór powstający w wyniku zetknięcia dwóch ruchomych powierzchni; przenośnie – konflikty i tarcia między osobami. W powieści Djiana owe „tarcia” przybierają jednak mniej konfrontacyjną postać – realizują się raczej w nie-do-tarciu do drugiego człowieka, niż w bezpośrednim z nim konflikcie. W ciągłym uniku, wiecznym mijaniu, w braku umiejętności nawiązania bliskiego, autentycznego kontaktu z inną osobą.
Historia głównego bohatera to historia wielu takich związków. Relacja z matką, niemal modelowo toksyczna, kurczliwie zaborcza lecz emocjonalnie płytka i raniąca. Miłostki i miłości wieku młodzieńczego. Nieudane małżeństwo. Trudne ojcostwo.
Ale „historia” to w tym przypadku pojęcie mylące. Autor nie snuje konwencjonalnej historii, tak jak nie bawi się w psychoanalizę – on rozkrawa życie swego bohatera i podaje nam na tacy. Poznajemy je w kilku raptem odsłonach, niczym odsłony dramatu. Dzieciństwo, młodość, dojrzałość. Kamienie milowe życia, które Djian ledwie szkicuje – za pomocą oderwanych od siebie scen, mocnych, gęstych od znaczeń. Jest w tym brutalizm wiwisekcji. I jej autentyzm.
Klatka po klatce, niczym w spadającej migawce aparatu, odsłania się tu cała nieudolność międzyludzkich relacji. Tłumiony żal, przerwany w pół gest, zdanie, które zawsze znaczy co innego niż miało.
Oszczędność fabularna współgra z tkanką językową powieści – kanciastą, szorstką, budowaną na krótkich prostych zdaniach i urywanych dialogach. Dialog się rwie, bo bohaterowie nie potrafią wyartykułować jasno ani własnych uczuć, ani potrzeb. Stąd mijają się albo ranią.
Nie ma w tej powieści banału łatwych odpowiedzi. I nie ma happy endu. „Frykcje” nie są jednak, wbrew pozorom, opisem klęski całkowitej. Bo jeśli jest coś, co może uratować bohaterów – są to nieśmiałe próby nawiązania kontaktu, podejmowane ciągle i ciągle, od nowa. Końcowy gest, jaki wykonuje bohater powieści, zdaje się przynosić nadzieję, że przy odrobinie wysiłku porozumienie jednak jest możliwe. Gest tak prosty jak strzepnięcie papierosa, jak skłonienie głowy na kolana matki. I tak ulotny, jakby nie było go wcale…
Philippe Djian, Frykcje, przeł. Jacek Giszczak, Sic! 2007
(kaj)
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis