DO BANI

Społeczeństwo ma odpowiedzieć na pytanie, czy popiera podwyższenie wieku emerytalnego. Żadna z partii startujących w wyborach takiego pomysłu nie zgłasza – nawet Konfederacja, przecież będąca liberalna gospodarczo bardziej niż Balcerowicz – ale co szkodzi zapytać ludu, czy woli być zdrowym i bogatym, czy biednym i chorym? Mam jednak w sprawie tego referendalnego pytania pewne wątpliwości.

Pierwsza: otóż społeczeństwo mamy podzielone nie tylko na dwa plemiona polityczne – na zwolenników obecnej władzy i zwolenników opozycji – ale też na pracujących i na emerytów i rencistów. Pierwszych jest z grubsza biorąc 15 milionów, a drugich ponad 8 milionów. Jest więc z góry przesądzony wynik referendum, bo trudno sobie wyobrazić, żeby ci pracujący zgłosili chęć pracowania dłużej i to – pozwalam sobie dodać – nie tylko w wymiarze lat pracy, ale i godzin. Dlatego dziwię się, że władza nie dodała w referendum pytania, czy chcecie 35-godzinnego, albo – żeby przebić żądanie Zandberga –  30-godzinnego tygodnia pracy.

I druga wątpliwość. Otóż, o ile można sobie wyobrazić jakąś, powiedzmy, milionową czy nawet dwumilionową grupę pracujących odpowiadającą na referendalne pytanie inaczej, niż chce władza, czyli TAK (bo  uważa, że emerytury powinny być wyższe, a ZUS zamożniejszy), o tyle głosujących NIE emerytów wyobrazić sobie niepodobna. Przecież w żywotnym interesie emerytów jest, aby dziś pracujący pracowali jak najdłużej, przynajmniej do 70 roku życia. Niech zamiast przechodzić na garnuszek ZUS, na ten ZUS płacą składki i wtedy ZUS będzie miał na 13, 14, a może na 15 emeryturę.

Twierdzę przeto, że z powyższych względów na drugie pytanie referendalne powinni odpowiadać tylko wyborcy nie pobierający świadczeń emerytalnych. Przecież emerytów i rencistów to pytanie bezpośrednio nie dotyczy – przecież nie pracują! Ale – jeśli pójdą, na co liczy rząd, gremialnie głosować, a połowa pracujących, na co też liczy rząd, pojedzie w wyborczą niedzielę na grilla albo zostanie w domach – to prezesa i armię jeszcze pracujących i przygotowujących się do pracy czeka duża niespodzianka. 

Referenda są uznawane za szczytową formę demokracji. Nie podzielam tego poglądu, albowiem istotą referendum jest przyznanie prawa większości do podporządkowania jakiejś mniejszości; zwycięzca bierze wszystko, wyklucza się kompromis. Ale zostawmy tę uwagę na boku, bo właśnie fakt, że w referendum z mocy jego definicji mają prawo brać udział wszyscy pełnoletni obywatele sprawia, że często – tak twierdzę – referendum jest tej demokracji zaprzeczeniem. Przykład emerytów głosujących  za lub przeciw podwyższaniu wieku emerytalnego jest przykładem klasycznym, ale nie jedynym.

Bo, proszę bardzo, jest jedna partia, która nawołuje do referendum w sprawie prawa do aborcji. Ale dlaczego, jakim prawem mieliby w tej sprawie głosować mężczyźni? Ani nie chodzą w ciąży, ani nie rodzą, ani nie karmią niemowlaka piersią, a i opieka nad maluchem jest z ich strony raczej symboliczna. Co więcej, mają prawo do pozostawienia matki z dzieckiem (szczególnie, gdy niepełnosprawne albo ciężko chore), a konieczność płacenia alimentów uważają za ciężko ich krzywdzącą, więc często nie płacą. Uczciwe referendum aborcyjne byłoby wtedy, gdyby udział w nim brały wyłącznie kobiety w wieku rozrodczym (okropne słowo), czyli od, powiedzmy, 17 lat do, niech będzie, 50.

Albo inny przykład. W niedzielnym referendum jest pytanie: czy popierasz przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską? Jak je rozumieć? Czy chodzi o nielegalnych emigrantów jako takich, czy tylko o tych, których nam każe przyjąć europejska biurokracja? Już mniejsza o to, że ta biurokracja nie każe nam przyjmować żadnych emigrantów, ani legalnych ani nielegalnych, a tylko uczestniczyć we wspólnych działaniach dla rozwiązania tego gigantycznego europejskiego problemu. Rzecz w tym, że odpowiedź NIE na to pytanie może oznaczać, że tych nielegalnych narzucanych nam przez Europę nie chcemy, ale już tych nielegalnych, którzy przeszli przez mury i zasieki – owszem, możemy przyjąć. A tych legalnych, którym w Afryce i na Bliskim Wschodzie nasz rząd dał ćwierć miliona wiz, to już przyjąć mamy radośnie (gdyby, oczywiście, nie uciekli od razu do Niemiec, Belgii i Holandii).

A jak odpowiedzieć na pierwsze pytanie, to o wyprzedaży majątku państwowego? Odpowiedź NIE oznacza, że te wszystkie rafinerie, przemysł zbrojeniowy, kopalnie mają być nadal łupem partyjnych kacyków; odpowiedź TAK oznacza, że zgłupieliśmy do końca i chcemy się pozbyć wspólnego majątku, jak ostatnio rafinerii Lotos. Więc nie ma dobrej odpowiedzi.

Referenda są do bani! Nie jesteśmy w Szwajcarii.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*