Dzikość dookoła

fotomontaż
(fotomontaż)

Podobno zapach tygrysiej kupy odstraszy kunę. Nic więc dziwnego, że – jak przyznaje dr Mirosław Piasecki z wrocławskiego zoo – do ogrodu zoologicznego zgłosiło się już 40 osób po kupy tygrysa, chociaż tylko jeden z mieszkańców Biskupina potwierdził skuteczność środka. Kuna, którą miał na posesji, przeniosła się do sąsiada.

Pojawiły się kuny na Biskupinie? Owszem. I nic w tym zresztą dziwnego. Dzikie zwierzęta w mieście zawsze były: ptaków ze sto pięćdziesiąt gatunków, łącznie z sokołami, szczury, myszy, niezliczone ilości gadów i płazów w parkach i ogródkach, o owadach nie wspominając. Do tej fauny się przyzwyczailiśmy. Sensację wzbudzają dopiero dziki na ulicach, kuny na strychach. Sensację i lęk. Najczęściej podsycany stugębną plotką i niesamowitymi opowieściami.

Nawiasem mówiąc, możemy sobie we Wrocławiu spać spokojnie. W środkowych stanach USA po śmietnikach grasują niedźwiedzie, na farmy zaglądają pumy, w piwnicach i szopach eleganckich rezydencji Hollywoodu czają się skunksy – i jakoś ludzie z tymi gośćmi sobie żyją. To kwestia przezorności i przyzwyczajenia. A też i zrozumienia, że homo sapiens jest cały czas częścią żyjącego świata, częścią przyrody.

Zaczęło się od dzików. Już w latach dziewięćdziesiątych zaczęły wędrówki po parkach i ulicach nadmorskich kurortów. Przez ponad 20 lat nie zanotowano żadnego nieszczęścia, chociaż – jak ich jest za dużo – to się je odławia i wywozi do odległego lasu. Pomysł różnych histeryków, aby do nich strzelać w Międzyzdrojach czy Mielnie nie zyskał akceptacji.

We Wrocławiu dziki pojawiły się w 2014 roku, na Osobowicach. Widziano je na poligonie Wyższej Szkoły Oficerskiej, później na cmentarzu. Dyrekcję nekropolii zawiadomiły wystraszone seniorki, które opowiadały, że dziki biegają  między grobami. Obecnie watahy zwierząt można spotkać przy Kosmonautów (droga w kierunku Leśnicy), na Partynicach (okolice toru wyścigów konnych), w Lesie Rakowieckim (okolice ulicy Krakowskiej) i w okolicach Odry przy Międzyrzeckiej.

Dziki idą po jedzenie

Zdaniem specjalistów z Uniwersytetu Przyrodniczego napływ zwierząt do miast spowodowany jest głównie „zawłaszczaniem” przez człowieka terenów zielonych na inwestycje, czyli najczęściej budowę nowych osiedli. Stawiamy nasze domy na miejscu dziczych domów, to co mają robić? Przystosowują się, bo też chcą żyć. Co więcej, pojęły, że to nie najgorsze życie, jedzenie pod nosem i w niesłychanej różnorodności:

– Dziki nauczyły się, że w mieście łatwiej zdobyć pokarm. Co prawda w laskach i na cmentarzach nikt jedzenia nie wyrzuca, ale dziki się tam chowają. Czują, że te miejsca są bezpieczne. Podobnie jest jednak w innych miastach Europy, np. dziki można spotkać na obrzeżach Berlina – opowiada prof. Anna Rząsa z Katedry Immunologii i Prewencji Weterynaryjnej Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu.

To prawda, dziki niszczą uprawy na działkach. Swój matecznik mają w okolicach nieczynnego stadionu przy Skarbowców. Działkowcy wielokrotnie interweniowali w Polskim Związku Działkowców, jednak bezskutecznie. Był pomysł, aby do nich strzelać. Ale miasta nie stać na masowy odstrzał dzików, jak usłyszeli pomysłodawcy. Magistrat musiałby zapłacić Polskiemu Związku Łowieckiemu blisko 4 tys. złotych od sztuki.

Trudno powiedzieć, czy rzeczywiście Wrocław jest aż tak oszczędny lub biedny, w każdym razie na pewno jest rozsądny. Bo trudno sobie wyobrazić biegających po Osobowicach, Leśnicy czy Partynicach uzbrojonych w sztucery myśliwych bezlitośnie, na oczach widzów, eksterminujących w parkach i wśród nagrobków nieszczęsne zwierzaki.

Zgodę na odstrzał daje się tylko w absolutnie szczególnych sytuacjach, kiedy istnieje realne zagrożenie obiektów produkcyjnych i użyteczności publicznej, kiedy już naprawdę nie ma wyjścia. Łowczy okręgowy, Roman Rycombel, tłumaczy, że dziki są odławiane i wywożone 50 km poza miasto. Po pewnym czasie jednak wracają.

– W mieście są rzeki, parki i śmietniki pełne jedzenie. Mamy do czynienia ze zjawiskiem synurbanizacji, czyli przystosowaniem się dzikich zwierząt do warunków miejskich. Z odstrzałem sprawa nie jest wcale prosta. Nie wolno strzelać 100 metrów od zabudowań, a to jest wystarczająca przestrzeń dla dzików – opowiada łowczy.

Rolnicy poza miastem używają zapachowych środków chemicznych, które odstraszają dziki. Jednak w mieście fetor nasączonych szmat, które układa się na polach, byłby nie do wytrzymania. Co robić, kiedy dzika spotkamy w mieście? Specjaliści radzą, aby nic nie robić. Należy spokojnie stanąć. Zwierzę ma bardzo słaby wzrok, ale dobry węch. Dzik ustąpi i obejdzie człowieka. Zwierzę jest płochliwe.

Chodzi tylko o to,  aby nie stwarzać sytuacji, w której może poczuć się zagrożone. Jak go nie sprowokujemy, nie zaatakujemy, nie będziemy, na przykład, gonić – zawsze odejdzie.

– Najważniejsze jednak, aby nie ściągać dzikich zwierząt na nasze osiedla. Koniecznie należy zamykać śmietniki. Najważniejsze jest, aby ich nie dokarmiać – dodaje prof. Rząsa.

Szczurów coraz więcej, bo nie ma kotów

Kolejnym problemem są szczury. Problemem zresztą starym jak cywilizacja, bo zawsze szczury towarzyszyły ludzkim siedzibom. Rzecz w tym, aby szczurza populacja nie przekraczała pewnych znośnych norm, czyli żeby nie wyłaziła na światło dzienne i nie drażniła ludzi.

A tak się dzieje od niedawna na osiedlach w pobliżu Odry – dokładniej w miejscach, gdzie remontowano nabrzeża i wały. Szczury doskonale radzą sobie w mieście. Z powodu prac ziemnych i remontów sieci kanalizacyjnej migrują do innych dzielnic.

Niedobrze, ale człowiek nigdy nie wygrał ani ze szczurem wędrownym, ani ze śniadym, bo bestie są inteligentne i przystosowane do współżycia z człowiekiem – niemniej są sposoby, aby im życie utrudniać. Trutki, coraz zresztą wymyślniejsze, to jedno, ale przecież można korzystać z pomocy natury.  Naturalnym wrogiem myszy i szczurów są koty. Gzie są koty, szczurów prawie nie ma. Kiedyś prezydent Zdrojewski wydał nawet rozporządzenie, że okienka piwniczne mają być w budynkach otwarte, aby w piwnicach zadomawiały się koty.

Dziś przepis nie obowiązuje. Nieustannie jakieś panie z osiedli i panowie apelują, aby okienka piwniczne zamykać, bo im koty śmierdzą i boleśnie miauczą nocami. Więc kotów jest coraz mniej na osiedlach, dokarmiające je emerytki bywają lżone, to taka czysto polska przypadłość. Co więcej, na osiedlach koty odławiają specjalistyczne firmy. Powstały też fundacje, które w mieście wyłapują koty, aby ograniczyć ich liczebność i rozmnażanie. I brak mruczków nieuchronnie spowodował zwiększenie liczebności szczurów.

– Niedawno mieliśmy zgłoszenia od mieszkańców, że szczury zauważono w okolicach barów przy Dubois i bunkrze przy Ołbińskiej. W kamienicy na Nadodrzu szczur wręcz zaatakował kobietę, która próbowała przepędzić go z klatki schodowej. Szkodniki też migrują rurami kanalizacyjnymi w ubikacjach – opowiada jeden z zarządców.

Spółdzielnie i administratorzy co pewien czas wynajmują firmy deratyzacyjne. I słusznie. Ale, jeśli nie chcemy szczurów, przywróćmy do łask koty. I dbajmy o otoczenie. Zwierzęta przyciągają reszki jedzenia znajdywane na podwórkach. Pamiętajmy też, aby nie dokarmiać ptaków na chodnikach, w różnych zakamarkach, a tylko na balkonach czy parapetach, bo resztkami chleba żywią się szczury. I, co najważniejsze, nie wyrzucajmy żywności do śmietnika. To są największe szczurze stołówki.

Kuna atakuje znienacka!

W odróżnieniu od szczurów, kuny cieszyły się zawsze sympatią. Nie tylko dlatego, że szczury i myszy są ich przysmakiem i że łowcami są jeszcze lepszymi niż koty. Kuny są też urocze. Jak kogoś nie satysfakcjonuje uroda kota, nawet birmańskiego, to uroda kuny – z puszystym ogonem, wielkimi oczami i gibką sylwetką olimpijskiej gimnastyczki – nie może go pozostawić obojętnym. Chyba, że przegryzie mu kable w samochodzie, co ponoć się kilka razy w Polsce zdarzyło (chociaż trudno zgadnąć, dlaczego ten znakomity myśliwy mięsożerca miałby gryźć kable?). I opowieści o kunach masakrujących instalacje w audi i mercedesach oraz niszczących dachy podmiejskich willi zaczynają siać grozę w umysłach mieszczuchów.

Faktem jest, że w 2011 roku kuny pojawiły się na Wielkiej Wyspie (Biskupin, Sępolno, Zacisze, Zalesie, Szczytniki). Zwierzęta przenikały na strychy i nieraz mordowały zwierzęta hodowlane. Najwięcej zadomowiło się przy ulicach Bacciarellego i Nulla. Były wszędobylskie. Na Kosynierów Gdyńskich kuna dostała się nawet do sklepu wielobranżowego. Zwierzę ujawniło się właścicielce dopiero po kilku godzinach.

– Zauważyłam dziwne zwierzę w kolorach szaro-brązowych. Z początku myślałam, że to szczur, ale było za bardzo zwinne i miało puszysty ogon. Długo zastanawiałam się, jak pozbyć się zwierzęcia. Wpadłam na pomysł, aby otworzyć drzwi i kunę wypłoszyć. Tak też zrobiłam – opowiadała Halina Nawara, właścicielka sklepiku.

Mieszkańcy skarżyli się, że nie ma na nie sposobu. Wieczorami komunikowały się ze sobą wydając specyficzne odgłosy. Największym jednak problemem były szkody, jakie powodowały. Sytuacja z kunami powtarza się co kilka lat. Nie wiadomo dlaczego zwierzęta upodobały sobie Wielką Wyspę.

Jednemu panu kuna zabiła 5 kaczuszek, innej pani zrobiła dziurę w dachu. To wszystko miało prawo się zdarzyć i wiele jeszcze innych strasznych wypadków. Jednak to strach, to jakiś atawistyczny lęk odseparowanego od przyrody mieszczucha sprawia, że w krążących po podmiejskich osiedlach opowieściach staje się malutka martes foina (kuna domowa, jak nazwa wskazuje, od tysiącleci żyjąca w ludzkich siedzibach) demonicznym niszczycielem, wrogiem publicznym. Tak strasznym, że trzeba zdobyć tygrysią kupę, żeby go zwalczyć.

– Ale jak jest w domu kuna, to nie ma na trawniku kreta – mówi pan Jan z Sępolna – A kret to dopiero przeciwnik. Nawet dwie kupy tygrysa i pięć dymnych świec zlekceważy. Niby miasto, a dzikość dookoła. I trzeba ją wykorzystywać, trzeba się przyzwyczaić, żeby nie zdziczeć – dodaje filozoficznie.

(współpraca: KRZYD)

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*