Pierwszą grupą, która zaczęła głośno krytykować Polski (nie)Ład byli samorządowcy. Głównym zarzutem było to, że przez zmiany w systemie podatkowym uszczuplone zostaną samorządowe budżety, czemu rząd najpierw zaprzeczał, później tłumaczył, że straty będą zrekompensowane przez dotacje celowe, co słusznie skomentował prezydent Sopotu Jacek Karnowski: problemem mianowicie jest to, że samorząd traci decyzyjność! Dziś mało kto o tym pamięta, mimo ogromnego znaczenia problemu.
Z jednej strony temat przykryły kolejne medialne bomby, z drugiej – zwyczajnie wiele osób nie zdaje sobie sprawy, jak ogromne znaczenie może mieć samorządność. Dlaczego centralizacja decyzji, budżetu jest szkodliwa nie dla samorządu, ale przede wszystkim dla lokalnych społeczności postaram się wytłumaczyć na przykładzie szeroko pojętego kolarstwa górskiego i różnych lokalnych inicjatyw z nim związanych.
Ta dyscyplina zdobywa ogromną popularność po obu stronach Oceanu Atlantyckiego. Jak pokazują badania wykonane dla alpejskich ośrodków, już w latach trzydziestych tego wieku liczba osób regularnie uprawiających ten sport ma zrównać się z liczbą miłośników białego szaleństwa (a badanie nie uwzględniły skoku technologicznego i upowszechnienia rowerów elektrycznych, które mogą ten proces przyśpieszyć, przez aktywizowanie osób o słabszej kondycji). Proces ten to ogromne możliwości zmiany ruchu turystycznego w całej Europie. Po pierwsze, otwiera kurorty narciarskie praktycznie na cały rok, po drugie, daje możliwość pozyskania klienta, który wcześniej był niedostępny. To co w przypadku narciarstwa jest wadą, czyli wysokość gór, w przypadku kolarstwa przestaje mieć znaczenie, a wręcz może być zaletą – niższe góry, krótsza zima, dłużej warunki do jazdy rowerem. Z punktu widzenia infrastrukturalnego, inwestycyjnego też wydaje się być o wiele łatwiejszą sprawą – w przeciwieństwie do narciarstwa alpejskiego nie trzeba wycinać całych połaci lasu, nie trzeba naśnieżać, ratrakować itp., co nie znaczy, że jest bardzo prostą. Mimo wszystko, wymaga planowania, przygotowania, regularnej konserwacji czy też promocji. I tu właśnie widać przewagę samorządów nad władzą centralną. Podczas gdy „Warszawka” cały czas tematu nie zauważa, to przedstawiciele władz lokalnych widzą, ile samochodów z bagażnikami na rowery stoi na parkingach, ile osób w rowerowych strojach okupuje restauracje, a często szlaki w swojej okolicy ma już dawno objeżdżone…
Singletrack Glacensis
Najlepszym przykładem ogromnego potencjału tkwiącego w lokalnej społeczności, samorządów i ich współpracy jest system tras przez Kotlinę Kłodzką (Singletrack Glacensis), od Srebrnej Góry po Międzylesie. Nie dość, że jest to jeden z najdłuższych systemów tego typu w Europie, to jeszcze jest podręcznikowym – jak je projektować, wykonać i oznakować! A wszystko to zaczęło się dość niepozornie. Grupa pasjonatów przygotowała projekt tras w Srebrnej Górze, uzyskała pozwolenie i błogosławieństwo lokalnych władz, zebrała fundusze za pomocą jednego z serwisów crowdfundingowych (zbiórkowych) i stanęła przed problemem braku komunikacji zbiorowej – najbliższa stacja kolejowa znajdowała się w Bardzie. Postanowiono zbudować trasę dojazdową i z tym pomysłem udano się do burmistrza Barda, a ten nie tylko pomysł podchwycił, ale jeszcze zaczął myśleć o trasie w kierunku Kłodzka i Złotego Stoku… A tam scenariusz się powtórzył i tak powstała koncepcja sieci tras…
W całej tej historii warte podkreślenia jest to, że sukces był możliwy tylko dlatego, że owa grupka, aby porozmawiać z przedstawicielami władz, nie musiała się przedzierać przez płoty otaczające Sejm ani przez oficerów SOR-u. Nie musieli też tłumaczyć rzeczy oczywistych, typu: gdzie leży Bardo, Srebrna Góra, no i co to jest w ogóle rower górski, a od tego musieliby zacząć rozmowę z jakimkolwiek ministrem z dowolnego rządu. No i najważniejsze – każda z uczestniczących w projekcie gmin dysponowała budżetem, który mogła przeznaczać na wybrane cele, a nie dostała takiej samej kwoty, ale z konkretnym przeznaczeniem na orlika czy strzelnicę.
Oczywiście wielu z Państwa może teraz z oburzeniem spytać: a po co w ogóle wydawać na to pieniądze? Odpowiedź jest bardzo prosta – po to, żeby zacząć zarabiać. Kotlina Kłodzka miała wyjątkowo złą passę od dawna. Najpierw przy zmianie systemu padła większość zakładów produkcyjnych, następnie w 1997 roku powódź zmasakrowała wiele miejscowości, a coraz cieplejsze i krótsze zimy uszczupliły wpływy z narciarstwa. Tak naprawdę, jednym z niewielu jasnych punktów jest tam kilka miejscowości uzdrowiskowych. Jest też trochę atrakcji turystycznych typu fort w Srebrnej Górze, ale te nie dość, że przyciągają klienta jednodniowego, to jeszcze jednorazowego. Ot, ktoś przyjedzie z Wrocławia, zwiedzi twierdzę, zje obiad i wróci do domu, a za tydzień pojedzie gdzie indziej. Oczywiście ta inwestycja nie rozwiązała od razu wszystkich problemów rejonu, ale dała impuls. Oprócz bike-parku w Srebrnej Górze, mocno postawiono na rowerzystów w Czarnej Górze i Zieleńcu, choć to akurat prywatne inwestycje. I wokół tego zaczęły pojawiać się nowe biznesy – a to wypożyczalnia rowerów, a to serwis, a to szkółka… Hotele zaczęły przygotowywać infrastrukturę pod rowerzystów (przygotowano miejsca do umycia, drobnych napraw i przechowania roweru), przez co zaczęły pozyskiwać nowych klientów. I, moim zdaniem, całość idzie w dobrym kierunku, bo o ile narciarsko ten rejon nie ma szans na konkurowanie z Alpami i Dolomitami, tak rowerowo już tak. I to nie tylko jako miejsce na weekendowy wypad, gdzie znaczenie ma czas dojazdu, ale też na dłuższy…
Enduro Trails – Bielsko-Biała
Bardzo podobną historię mamy w przypadku Bielska-Białej i podupadającego kompleksu narciarskiego na Szyndzielni. Znowu grupka zapaleńców zebrała się, przygotowała projekt tras, pozyskała źródło finansowania… I projekt okazał się sukcesem. Szyndzielnia stała się rowerową Mekką, miejscem, gdzie szkoli się i spędza wolny czas młodzież, organizowane są imprezy sportowe wysokich rang.
Jest jednak drobna różnica w stosunku do Singletrack Glacensis – początkowe finansowanie pochodziło z budżetu obywatelskiego, czyli przedstawiono projekt, który następnie ludzie wybrali do zrealizowania. Co tylko pokazuje, jak ważne, aby decyzyjność pozostała na jak najniższym szczeblu, a tego nie będzie bez pieniędzy.
I żeby nie było, że na podstawie dwóch przykładów wyprowadzam wnioski ogólne. Góra Żar, Magurka, Kozia Góra, Babia Góra, Mosorny Groń, kompleks w Szczyrku, Strefa MTB Sudety, Rowerowe Olbrzymy, Szklarska Poręba, Singltrek pod Smrkem (transgraniczny projekt Novégo Města i Świeradowa). To te najbardziej głośne, a jest przecież cała masa mniejszych kompleksów – nawet w paśmie Ślęży i Raduni można sobie pojeździć – legalnie, po wyznaczonych trasach. A wszystkie te miejsca mają jeden wspólny mianownik – są to oddolne inicjatywy, wspierane przez lokalne samorządy i przedsiębiorców.
Na przedstawionej przeze mnie liście próżno szukać rzekomo górskiej stolicy Polski – Zakopanego. Rzekomo, bo poza spacerem po Krupówkach, do zaoferowania ma jedynie tłumy nad Morskim Okiem i wielogodzinne oczekiwanie do kolejki linowej. Od czasu, kiedy rząd repolonizował kolej na Kasprowy Wierch, poza organizacją imprez sylwestrowych nie zdarzyło się nic. Nie pokazano nawet powerpointowej prezentacji zawierającej choćby założenia dotyczące rozwoju rejonu. A jak to się przekłada na ekonomię? Proszę sobie przypomnieć, skąd wypowiadanych było najwięcej słów o bankructwach, gdy w zeszłym roku zamknięto stoki i hotele podczas ferii zimowych. I warto zastanowić się dlaczego podobnych głosów nie było ze Szczyrku czy Świeradowa – tam nauczono się zarabiać na turystyce przez cały rok, a było to możliwe również dzięki umiejętnemu wykorzystaniu rosnącej popularności kolarstwa górskiego.
Sportowcy wyklęci
Wraz ze wzrostem popularności każdej z aktywności fizycznych, rośnie potrzeba rywalizacji sportowej. Ot, taka nasza natura. Tak było choćby w przypadku joggingu – wzrost liczby biegających w parkach zaowocował tłumami na starcie maratonów, półmaratonów i innych nocnych biegów. I oczywiście, podobne zjawisko wystąpiło również i w przypadku kolarstwa. Jak się nietrudno domyślić, na tym najniższym poziomie sprawa wygląda rewelacyjnie. Praktycznie nie ma w Polsce miejsca, gdzie w promieniu 50-100 km nie rozgrywane są jakieś zawody. I jest w czym wybierać. Są i pojedyncze imprezy, i całe cykle, gdzie przez cały sezon zbieramy punkty do klasyfikacji generalnej. Mamy wyścigi łatwe i krótkie, mamy wielodniowe zmaganie, podczas których do przejechania jest 500 km w bardzo trudnym terenie. Zarówno junior, jak i senior będzie mógł zaspokoić swoją chęć ścigania się. Jest też z kim się ścigać, bo na starcie meldują się regularnie setki osób, a są i takie imprezy, gdzie jest i ponad tysiąc. Oczywiście wszystko to na poziomie amatorskim, bo jeśli chodzi o zawodowstwo sprawa wygląda już zgoła odmiennie.
Podstawowym pytaniem jest, dlaczego mimo tak dużej popularności tej dyscypliny nie doczekaliśmy się następcy Mai Włoszczowskiej? Otóż następcy byli i są. 6 lat temu Piotr Kurczab został akademickim mistrzem świata w Cross Country. Tak na marginesie, jest on jedną z tych osób, która stała za bike-parkiem w Srebrnej Górze i Singletrack Glacensis. Rok później Sławomir Łukasik został mistrzem Europy w Downhillu, a ostatnio z powodzeniem startuje w Enduro World Series, gdzie sezon zakończył na jedenastym miejscu w klasyfikacji generalnej. Owszem, ich osiągnięcia nie są aż tak imponujące, jak naszej arcymistrzyni, ale myślę, że jest wiele dyscyplin sportu, w których nawet się nie marzy o tytule mistrza Europy. Poza tym spójrzmy, z czym muszą się mierzyć uprawiający różne odmiany kolarstwa górskiego w Polsce.
Mimo, że od czasu, kiedy w naszym kraju tego typu rowery stały się ogólnodostępne, minęły trzy dekady – Maja Włoszczowska pierwszy raz stanęła na podium Mistrzostw Świata osiemnaście lat temu – dalej nie doczekaliśmy się systemu szkolenia. Większość kształcenia opiera się na przekazywaniu wiedzy „z pokolenia na pokolenie”. Z całym szacunkiem dla umiejętności i wiedzy emerytowanych zawodników, ale dzisiaj sport zawodowy to interdyscyplinarna nauka, a za sukcesami stoją całe sztaby. Kolejnym problemem jest praktycznie brak zawodów zatwierdzonych przez UCI – doświadczeni młodzi kolarze zbierają głównie w Czechach i na Słowacji. Brak jest też jakiekolwiek opieki nad zawodnikami, którzy wypływają na szersze wody. Najczęściej opowiadanymi anegdotami są te, że głównymi sponsorami są lokalne sklepy rowerowe, które sprzedają części po kosztach, a największym problemem przed startami jest ilość urlopu do wykorzystania – tak, spora część z zawodników pracuje, a były też takie przypadki, gdzie zawodnicy robili zbiórki w internecie, żeby mieć za co pojechać na zawody! W całym tym tekście udowadniałem, że ingerencji państwa na poziomie lokalnym powinno być jak najmniej. I podtrzymuję swoją opinię. Lokalni działacze oraz samorządy wykonały (i cały czas wykonują) świetną robotę – stworzono odpowiedni klimat wokół dyscypliny, mamy masę świetnych tras, miejsca, gdzie młodzi mogą zaczynać, jest też kadra, która pomoże postawić im pierwsze kroki. Jednak sport, który jest sposobem na spędzenie wolnego czasu i rekreacją, to zupełnie co innego niż sport zawodowy. Tu jest ten moment, gdy państwo powinno wkroczyć, zwłaszcza jeśli chcemy zacząć odnosić sukcesy na arenie międzynarodowej. Niestety, większość polityków, zajętych harataniem w gałę, nie jest w stanie wyjść mentalnie dalej, niż budowa orlików i rozpamiętywanie sukcesu na Wembley
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis