Kim są doule?

Amerykański pediatra, John Kennel, pisał, że gdyby wynaleziono cudowny medyczny specyfik, dzięki któremu udałoby się skrócić czas porodu, znacząco zmniejszyć ryzyko niedotlenienia noworodków i wzmocnić więź między matką a dzieckiem, wszyscy – bez względu na koszt – chcieliby go mieć. Taki farmaceutyk oczywiście nie istnieje, ale jest ktoś, kto potrafi go zastąpić – doula, dobra służka, opiekunka rodzącej. Od niedawna także w Polsce.

To właśnie dr John Kennel był tym lekarzem, który wspólnie z neonatologiem Marshallem Klausem rozpoczął w latach sześćdziesiątych w Ameryce badania nad wpływem tzw. ciągłego wsparcia w okresie porodu. Jak się okazało, kobiety rodzące z kimś, w kim miały stałe oparcie i pomoc, rodziły szybciej, rzadziej sięgały po znieczulenia farmakologiczne, rzadziej też dochodziło do porodu indukowanego i zakończonego kleszczowo lub cesarskim cięciem. Choć nie wiadomo, jaki dokładnie mechanizm odpowiada za ten efekt, przypuszczalnie chodzi tu o zmniejszenie wydzielania hormonów stresu, adrenaliny i noradrenaliny, które przyczyniają się do spowolnienia akcji porodowej.

Obaj medycy postanowili wykorzystać wyniki swoich badań w praktyce i z czasem powołali do życia Stowarzyszenie DONA International, które promuje wsparcie okołoporodowe oraz zajmuje się szkoleniem doul (czytaj: dul). Doul, czyli kobiet, które wspierają fizycznie oraz emocjonalnie kobietę rodzącą, a potem towarzyszą jej w połogu, udzielając praktycznych wskazówek. Są tuż obok, pomagają radzić sobie z lękiem i poczuciem bezradności, patronują pierwszemu kontaktowi z dzieckiem i pierwszemu karmieniu, uczą rodziców rozpoznawania potrzeb niemowlęcia, dbają o komfort młodej matki. W krajach zachodniej Europy to już niemal standard, w Polsce idea ta dopiero raczkuje. Jednak zainteresowanie, jakim się cieszy, to najlepszy dowód, jak bardzo jest polskim kobietom potrzebna.

Moment, w którym kobieta rodzi, 

jest bardzo intymny 

łatwiej przeżyć go z profesjonalistką, która nie jest zagrożeniem tej intymności niż z kimś z rodziny, gdzie jest się poddanym dodatkowej presji – opowiadają te z kobiet, które rodziły pod opieką doul. – To jest osoba neutralna emocjonalnie, nie trzeba przy niej „wyglądać”, „być dzielną” i tak dalej. Do tego nie ma ryzyka, że potem przy jakiejś okazji padnie: „a ty to się darłaś jak stare prześcieradło, zamiast przeć”.

– Dzisiejsze doule to żaden współczesny wynalazek – mówi Joasia Paluchiewicz, wrocławska doula. – Istniały przecież od dawna, tyle że kiedyś nazywano je akuszerkami lub babkami, ot, takie pomocnice, które opiekowały się położnicami i noworodkami. Dopiero w dwudziestym wieku, gdy zinstytucjonalizowano i zmedykalizowano poród, zniknęły, a normą stały się wówczas wieloosobowe szpitalne sale porodowe, anonimowość i samotność rodzących kobiet, brak intymności i poczucia bezpieczeństwa, i – najbardziej dojmujące w tym wszystkim – poczucie utraty kontroli nad własnym ciałem.

  Jak sama przyznaje, myśl, by zostać dobrą służką, towarzyszką rodzących kobiet, zakiełkowała w niej pod wpływem gorzkich doświadczeń własnego porodu: rzucona na szpitalne łóżko, unieruchomiona na 12 godzin w pozycji horyzontalnej, pod „opieką” położnej, która w kącie pokoju bawiła się grami zainstalowanymi w telefonie komórkowym…

W internecie znalazła informację, że w Warszawie organizowane jest pierwsze w Polsce szkolenie dla doul. Był rok 2009. Szkolenie zainicjowała Fundacja Rodzić po Ludzku, ta sama, która w połowie lat 90. rozpoczęła wielką ogólnopolską akcję, mającą odmienić oblicze polskich porodówek, tak by nie kojarzyły się już więcej z horrorem.

Typowy scenariusz na polskich porodówkach 

to poród 

z co najmniej dwiema interwencjami

alarmowała niejednokrotnie Anna Otffinowska, prezes Fundacji Rodzić po Ludzku, podkreślając, że interwencje te podyktowane są częściej rutyną niż rzeczywistymi wskazaniami medycznymi. Kroplówkowe wlewy z oksytocyną, nacięcia krocza, poród zabiegowy z użyciem kleszczy… Bo tak już jest, mówią w fundacji, że jedna interwencja medyczna z reguły pociąga za sobą kolejną.

Podstawowy problem sygnalizowany przez kobiety to jednak poczucie braku podmiotowości. W momencie, gdy rodząca przekracza progi szpitala, zaczyna być traktowana przez część personelu jak osoba ubezwłasnowolniona, do uprzedmiotowienia włącznie. Mnóstwo decyzji dotyczących jej i dziecka podejmowanych jest ponad jej głową. Bardzo często naruszane jest prawo do informacji o przebiegu porodu, podawanych środkach, stanie dziecka, a także prawo do wyrażania zgody na zabiegi medyczne.

„Gdy miałam bóle, to położna zza gazety „Pani domu” krzyczała: wdech i wydech!!!”, wspomina jedna z mam. „Kiedy prosiłam o pomoc – dodaje inna – słyszałam: „a w domu kto będzie za panią to robił?”. Jeszcze inna z wrocławianek skarży się: „po cesarce przysługiwały mi leki przeciwbólowe, ale kiedy poprosiłam o paracetamol, położna powiedziała, że nie ma i nie będzie biegać po całym szpitalu, żeby go znaleźć”. Podobne anegdoty powtarzane są na internetowych forach lub przekazywane z ust do ust. Kobiety dzielą się swoimi doświadczeniami, przestrzegają, informują. Nie brakuje też entuzjastycznych wypowiedzi – okazuje się, że przyzwyczajone do polskich realiów kobiety są w stanie wiele wybaczyć, o ile spotkają się z troskliwą i uważną opieką personelu.

Tymczasem, choć w oddziałach położniczych  zaszło wiele pozytywnych zmian – osobne sale do porodów rodzinnych, dostępne, przynajmniej po jednej, we wrocławskich oddziałach, bezpłatne znieczulenie, bezpośredni kontakt matki z dzieckiem po porodzie i możliwość przebywania z nim przez całą dobę – przyzwyczajenia pozostały, bo je, jak się okazuje, zmienić najtrudniej.  I choć w kwietniu ubiegłego roku rozporządzeniem ministra zdrowia ogłoszono wreszcie tzw. standardy opieki okołoporodowej (o co od lat monitował m.in. rzecznik praw obywatelskich, a które rodziły się w ministerstwie w wielkich, niemal porodowych bólach), z ich realizacją bywa różnie. Tak przynajmniej wynika z ankiety, przeprowadzonej w dolnośląskich oddziałach położniczych przez dr Preeti Agrawal, ginekolog, prezeskę Fundacji Kobieta i Natura. Aż 8 na 10 rodzących przyznało, że nikt na porodówce nie konsultował z nimi planu porodu ani nie pytał, w jakiej pozycji chciałyby rodzić (na ogół kazano im rodzić w pozycji leżącej). 62 proc. kobiet stwierdziło, że ani lekarz, ani położna nie zaproponowali im żadnej niefarmakologicznej formy łagodzenia bólu. Krocze nacięto 73 proc. rodzących, a 60 proc. dzieci dokarmiano sztucznie bez zgody matek. W sumie 56 proc. kobiet oceniło, że personel szpitala traktował je raczej źle: nieżyczliwie i przedmiotowo.

– O czym my w ogóle mówimy? – tłumaczy anonimowo jeden z wrocławskich położników. – Personel robi co może, ale jest go za mało, a za dużo pracy…  Na porodówkach panuje tłok, ledwo dajemy radę. Dopóki nie zmieni się organizacja służby zdrowia, wszystkie te szczytne hasła pozostaną tylko na papierze.

Nieszczęściem jest też ogromna ilość podmiotów rozproszonych, które opiekują się (jeśli w ogóle) kobietą i dzieckiem: POZ, NZOZ, prywatne gabinety…  Nie ma porozumienia i nie ma ciągłości opieki, a w konsekwencji wiedzy, co się z taką kobietą dzieje. W szpitalu bywa podobnie, bo dyżurujący personel się zmienia, rodząca nie wie, kto jest kim, więc często czuje się wyobcowana i zagubiona.

Lekarstwem na to wyobcowanie

i strach są właśnie doule

Szkolenie w Fundacji ukończyło około 40 kobiet. Część z nich się wykruszyła, ale te, które odnalazły w tym swoje powołanie, pracują dziś w różnych regionach Polski, inspirując inne kobiety do podobnych działań. W ubiegłym roku założyły nawet własne Stowarzyszenie – DOULA w Polsce.

Joasia Paluchiewicz przez te trzy lata „przeżyła” blisko 40 porodów. Kobiety, które doświadczyły, czym może być poród z mądrą, doświadczoną kobietą u boku, polecają ją swoim przyjaciółkom, koleżankom i siostrom.

Początki jednak nie były najłatwiejsze – bywało, że personel szpitalny przyglądał się jej podejrzliwie, sądząc chyba, że przybyła, by patrzeć mu na ręce albo – co gorsza – że będzie wchodzić w jego kompetencje. Mało wówczas wiedziano o doulach. Właściwie prawie nic.

– Dzisiaj jest inaczej – mówi Joasia Paluchiewicz. – Nie budzę już takiej nieufności, ba, są oddziały, w których położne naprawdę cenią sobie moją obecność.

 Ze swoimi podopiecznymi przeżywa każdy etap ciąży, porodu i połogu. Trzyma za rękę, gdy trzeba, masuje, podaje napoje, uspokaja. A po urodzeniu dziecka czuwa pod telefonem, gotowa w każdej chwili pospieszyć z pomocą, radą, słowami otuchy.

Bo, parafrazując słynne zdanie Simone de Beauvoir, nikt nie rodzi się matką – matką dopiero się staje. Doule, dobre służki, wiedzą o tym najlepiej.

O Joanna Kaliszuk 151 artykułów
Joanna Kaliszuk jest dziennikarką, redaktorką naczelną Gazety Południowej.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*