Znowu był zdrowotny dzień otwarty w telewizji. Tym razem w jednym z ogólnopolskich programów gościli doktorzy i chorzy ze szpitali onkologicznych. I było, jak zawsze: że ciężko, że brak pieniędzy, sił i środków, ale kadra ofiarna, dzielna i w pełni się poświęca w służbie cierpiącym.
Zamysłem pomysłodawców i twórców takich otwartych dni jest misja edukacyjna. Oto przy każdym tzw. wejściu na antenę pokazywał się jakiś pan profesor albo inny autorytet i wołał: ludzie, nie czekajcie, jak tylko zobaczycie choćby najmniejszą zmianę na skórze, albo guzek, albo wypustkę, albo znamię, albo w środku coś was piecze, boli, nęka – spieszcie do lekarza. W onkologicznych przypadkach czas jest na wagę życia!
A ja, zamiast wdzięczność wielką poczuć i podziw dla misji – miałem poczucie uczestniczenia w złośliwym żarcie, jaki medycy i telewizyjni redaktorzy serwują mnie i milionom klientów NFZ i służby zdrowia RP. Przekonywanie mnie przez zatroskanego profesora, że powinienem pobiec do swojego lekarza rodzinnego, bo mam na ramieniu podejrzane znamię albo się od czasu do czasu nieswojo czuję w kroku – jeśli nie jest kpiną ze mnie, jeśli nie jest surrealistycznym żartem – jest dowodem, że pan profesor żyje w jakimś innym kraju, w innej rzeczywistości, że nie ma zielonego pojęcia, co się dzieje za drzwiami jego kliniki.
Gdyby statystyczny polski pacjent przyszedł do statystycznego polskiego lekarza rodzinnego i powiedział, że ma tu, o tu, niech pan doktor popatrzy, taką plamkę – to pan doktor mógłby temu pacjentowi krzywdę zrobić. Fizyczną! Bo pod gabinetem pana doktora koczują wściekłe i dzikie tłumy mniej i bardziej chorych i pan doktor ma statystycznie kwadrans na ich badanie, diagnozę i wypisanie recept. I pan doktor naprawdę nie ma czasu ani głowy do zajmowania się głupstwami, fobiami, podejrzeniami pacjentów. Co więcej – pan doktor nie ma też możliwości wypisywania skierowań na badania plamek, guzków i poczuć, bo mu znowu NFZ przyciął fundusze, i ledwo starcza limitu skierowań dla tych, którzy mu padają przed biurkiem.
Zacznijmy jednak od tego, że to tylko na filmach amerykańskich albo w serialu o Leśnej Górze pacjent sobie dzwoni i umawia z lekarzem. To nie u nas. Generalnie lekarze rodzinni przestali rejestrować pacjentów telefonicznie, a w ogóle limit rejestracji z wyprzedzeniem jest nikły, symboliczny, żeby tylko był, bo tak każe ustawa. Żeby więc z tym znamieniem czy guzkiem pójść do doktora, najpierw trzeba by zerwać się bladym świtem, stanąć w jakiejś upiornej kolejce i najpewniej spóźnić się do roboty. Jak człowiek pluje krwią albo słania się z bólu – to takie kroki podejmie. Ale jak się czuje zdrowy, a tylko ma jakaś plamkę – to w życiu!
Oczywiście, świadome i ustabilizowane finansowo pacjentki (facetów to raczej nie dotyczy) jak sobie wykryją guzek albo jakąś, szczególnie intymną, niedyspozycję to – straszone, edukowane i strofowane od lat przez „Elle” czy „Twój Styl”, a nawet „Sukces” – pobiegną do prywatnego gabinetu, choćby do takiego w piwnicy. Zostawią te standardowe 110 czy 150 złotych, żeby się uspokoić. Ale takim pacjentkom i nielicznym świadomym i zamożnym pacjentom dni otwarte nie są w telewizji potrzebne. Ich nie trzeba skłaniać do troski o własne zdrowie.
Zaś tym licznym rzeszom ludzi, których nie stać na fanaberię wydawania stu złotych (i więcej) na profilaktykę w prywatnych gabinetach – dni otwarte w telewizji i rady pana profesora podnoszą tylko ciśnienie krwi. Nawet jeśli rozumieją, że przecież pan profesor nigdy nie był zwyczajnie u lekarza i może nie wiedzieć, jak wygląda życie.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis