KTO BĘDZIE NAS LECZYŁ

źródło: fotolia.com
źródło: fotolia.com

W lipcowym numerze „Gazety Południowej” ukazał się artykuł Błażeja Organistego o uruchomieniu na Politechnice Wrocławskiej studiów medycznych. Takie studia a zorganizowano je już na 9 różnych uczelniach w kraju   mają pomóc szpitalom, przychodniom i nam.

Autor, dokumentując w tekście dramatyczne kadrowe kłopoty wrocławskich szpitali, przekonująco pokazuje znane nam wszystkim problemy z dostępem do lekarza. Elegancko unika słów „katastrofa” czy „zapaść” systemu, a przecież z taką sytuacją mamy do czynienia, jeśli nawet do prywatnych gabinetów bywają już wielotygodniowe terminy, a na bezpłatne wizyty czy specjalistyczne zabiegi czeka się nieraz ponad rok. Ale dokonując chłodnej analizy stanu opieki zdrowotnej Błażej Organisty wyraża nadzieję, że nowe kierunki medyczne na najróżniejszych uczelniach poprawią los pacjentów. No, nie jestem takim optymistą.

Od razu powiem, że żadnego pomysłu na szybką poprawę opieki zdrowotnej nie mam. Jak i nie miały takowego wszystkie od 30 lat rządy – coś wciąż reorganizowały, zmieniały procedury, komplikowały życie chorym, lekarzom i aptekarzom (teraz rząd utrudnił pacjentom, głównie onkologicznym, dostęp do leków przeciwbólowych). Ale nie zwiększyły mocy szkoleniowych na uczelniach medycznych. Dlaczego, nie wiem i nie potrafię zrozumieć. Może dlatego, że sami rządzący mają opiekę zdrowotną na szwajcarskim poziomie w swojej rządowej klinice, a może dlatego, że elektorat jakoś nie dość mocno i zdecydowanie naciska na poprawę.

Jakieś 20 lat temu na łamach „Gazety Południowej” pisałem, że natychmiast i bezwzględnie trzeba wprowadzić w szpitalach i przychodniach oczywistą we wszystkich korporacjach i przedsiębiorstwach zasadę: pan i pani doktor mają swój czas, swoje moce intelektualne i troskę poświęcać pacjentom swojego szpitala lub przychodni. Chcą medycy prowadzić prywatną praktykę – proszę bardzo, chcą ordynować w prywatnym szpitalu czy przychodni – proszę uprzejmie. Ale nie może być tak, że lekarz pracuje na dwóch, trzech etatach i jeszcze gdzieś tam przyjmuje na godziny; nie może być tak, że po 12 godzinie gabinety lekarskie w szpitalach pustoszeją.

Gdyby tak ze 30 lat temu, a choćby jeszcze 20 przyjęto taką zasadę (oczywiście z licznymi wyjątkami, powiedzmy kierunkowo) zmieniając jednocześnie radykalnie biurokratyczne procedury i wprowadzając do gabinetów asystentów lekarza (wypisywaliby recepty, mierzyli ciśnienie, pisali dokumentacje itd.) być może sytuacja wyglądałaby inaczej. Ale stało się wręcz odwrotnie: przybywało prywatnych przychodni, prywatnych ubezpieczycieli i gabinetów, przybywało, co najgorsze, biurokracji. Natomiast nie przybywało lekarzy! Wręcz ubywało, bo kilka tysięcy wyjechało leczyć za granicą. Więc dzisiaj zakaz pracy w kilku miejscach oznaczałby totalną katastrofę.

W Polsce statystycznie na 1000 mieszkańców przypada 2,5 lekarza, to jest o około jedną trzecią mniej, niż u sąsiadów (średnio w UE jest ich 4 na tysiąc).  To dlatego dzisiaj lekarze biegają od gabinetu do gabinetu.

I całe szczęście, że tak biegają, i dla kasy, i z poczucia obowiązku, bo gdyby nie biegali od gabinetu do gabinetu, pracowali normalnie – nie mielibyśmy już żadnych szans na spotkanie ze specjalistą.

Ale konsekwencje takiego biegania są drastyczne. Lekarze nie mają czasu nie tylko na godziwy odpoczynek, regenerację sił, ale i na uzupełnienie wiedzy. Nie mają szans solidnie zająć się pacjentem (nawet gdyby chcieli), bo czas standardowej wizyty to 15 minut, z czego połowa to wypełnianie dokumentacji. Jak wygląda kontakt lekarza z pacjentem, bez różnicy czy to w prywatnym, czy „enefzetowskim” gabinecie, jaka to droga przez mękę do diagnozy, nie będę się rozwodził, bo każdy wie.

Pytanie, czy powoływanie wydziałów lekarskich na różnych politechnikach, prowincjonalnych szkołach zawodowych, nawet rolniczych i kościelnych, to realny sposób na poprawę sytuacji, czy tylko na poprawę statusu, również finansowego, aspirujących do kształcenia lekarzy uczelni. Owszem, mogę uwierzyć, że Politechnika Wrocławska – a w ślad za nią może i Uniwersytet Przyrodniczy, Ekonomiczny, a nawet, czemu nie, Wyższa Szkoła Bankowa – przynajmniej teoretycznie może zapewnić kadrę kształcącą i bazę infrastrukturalną. W końcu jest we Wrocławiu sporo wielkich szpitali, również klinicznych (przygotowanych do praktycznych zajęć ze studentami) i są setki utytułowanych specjalistów wszystkich możliwych specjalności.

Teoretycznie przeto we Wrocławiu i w innych akademickich ośrodkach taki pomysł wygląda na rozsądny. Czy nie rozsądniej jednak byłoby zwiększyć liczbę studentów w Uniwersytecie Medycznym, który tą kadrą, doświadczeniem, standardami kształcenia, a przede wszystkim bazą infrastrukturalną (laboratoria, prosektoria itp.) dysponuje? Oczywiście, że to byłoby rozsądniejsze i naturalne postepowanie. Sęk w tym, że Ministerstwo Zdrowia, któremu uczelnie medyczne podlegają, twierdzi, że przy tych zasobach kadrowych i bazie infrastrukturalnej więcej studentów kształcić  się nie da. To jak będą się kształcić medycy z Politechniki?

Redaktor Organisty pisze, że studenci od pierwszego roku pójdą na praktyki do szpitali (do współpracy zgłosiła się cała wrocławska siódemka oraz Dolmed). Od początku także: szkolenia w wirtualnym prosektorium, laboratorium wirtualnej mikroskopii (do nauki histologii, embriologii i medycyny sądowej) i w laboratorium sekcji żywych tkanek (umożliwiającym wykonanie sekcji serca, mózgu czy wątroby zwierzęcej). Będą mieli dostęp do pracowni wirtualnej rzeczywistości. Z niejakim niepokojem czytam o kształceniu w wirtualnej rzeczywistości. Nawet, jeśli czytam, że pracownicy uczelni przekonują, że studia prowadzone będą przez doświadczonych medyków i w nowoczesnych pracowniach, tych wątpliwości jakoś nie ubywa.

I już wyjaśniam dlaczego. Z przygotowanego przez profesjonalną firmę badawczą Work Serwis dla Radia Zet raportu dowiedzieć się można, że profesor medycyny prowadzący prywatną praktykę zarabia średnio 39 tysięcy netto (tylko partyjni nominaci w spółkach Skarbu Państwa zarabiają więcej). Otóż, jak pisałem powyżej, medycy już pracują na kilku etatach (lub kontraktach), biegają od gabinetu do gabinetu, dzięki czemu my w ogóle mamy jakąś szansę spotkać się ze specjalistą. Panie i panowie specjaliści z habilitacjami i profesorskim tytułami w swoich prywatnych gabinetach (to są teraz eleganckie przychodnie) liczą sobie już ponad 300 (profesorowie i 500) złotych za ten kwadrans z pacjentem.

Za wizytę, w czasie której pogada z pacjentem, zasugeruje wstępną diagnozę, zleci koniecznie kolejne badania, skieruje do kolejnego specjalisty, ewentualnie wypisze receptę. Czysta, spokojna robota.

A jak jest z klientem naprawdę źle – to się go kieruje do lekarza rodzinnego, żeby dał skierowanie do szpitala, albo skieruje na SOR (gdzie, jeśli pacjent nie jest umierający, z siekierą w głowie albo otwartym złamaniem, po wielogodzinnej udręce też zostanie odesłany do domu i do specjalistów). Bo leczy się poważne przypadłości w szpitalach, nie w gabinetach prywatnych. Ale – powtarzam jeszcze raz – chwała Bogu, że ci specjaliści w tych gabinetach są, choćby za pieniądze!

Więc zastanawiam się: dlaczego, z jakich motywacji, miałaby ta elita lekarska zatrudniać się na kolejnym uczelnianym etacie, przygotowywać sylabusy, męczyć się na wykładach, egzaminować studentów, denerwować niesłychanie, bo student dzisiaj wymaga szacunku, student ma się czuć komfortowo. Oczywiście, profesorstwo w większości pracuje na uczelniach, to kwestia tradycji, prestiżu, poczucia obowiązku – ale nie kasy!

Takie mam wątpliwości, kiedy czytam o medycynie na Politechnice Wrocławskiej: zrezygnuje lekarska elita ze spokojnej pracy i zatrudni się na Politechnice? Wątpię. A co powiedzieć o lekarskich wydziałach na przykład na Akademii Nauk Stosowanych w Nowym Sączu, na Akademii Kaliskiej, na Uniwersytecie Humanistyczno-Przyrodniczym w Częstochowie, na Akademii Mazowieckiej w Płocku czy na KUL? Jaka tam jest baza dydaktyczna, kadra, infrastruktura? Kto tam będzie uczył przyszłych medyków? Każdy chętny?  

Wierzymy w lekarzy z misją współczesnych Judymów? O takich nigdy nie było łatwo. W książce „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak (wydawniczym przeboju sezonu) jest opisana inicjatywa ludowego działacza Ignacego Solarza (twórcy Uniwersytetu Ludowego na Podkarpaciu), który w 1935 pomagał mieszkańcom Markowej zorganizować spółdzielnię lekarską. Chłopi (rolnicy dopiero w 1972 roku zostali objęci ubezpieczeniem zdrowotnym) dawali dwuizbową chałupę, opał, 200 złotych pensji (to więcej, niż zarabiali prawnicy, nauczyciele z wykształceniem uniwersyteckim) plus 15 procent wszystkich wpływów za pomoc. Dwa lata trwało intensywne poszukiwanie chętnego.

W Markowej po dwóch latach znalazł się chętny – Stanisław Ciekot, lekarz z powołania, wybitny działacz społeczny, znakomity organizator. Oczywiście, dzisiaj we wszystkich gminach i miasteczkach lekarze są, ale czy są kadry zdolne i chętne do kształcenia nowych medyków.  

Jak napisałem, pomysłu na szybką poprawę opieki zdrowotnej nie mam, ale krytykując pomysł medycznej uczelni w każdym powiacie, czuję się zobowiązany do jakiejś konstruktywnej puenty. Może by tak na Politechnice Wrocławskiej pomyśleli nad stworzeniem, zamiast wirtualnej rzeczywistości do kształcenia medyków, po prostu wirtualnego medyka bazującego na rozwijającej się niesłychanie sztucznej inteligencji. Ta uczelnia akurat ma rzesze znakomitych programistów, inżynierów od serwerów i komputerów, ma – jak się dowiedzieliśmy – kontakty z elitą profesorów medycyny.

W końcu taka jest przyszłość medycyny, nad którą intensywnie pracują dzisiaj zespoły uczonych we wszystkich przodujących uczelniach na świecie. Niech na naszej Politechnice stworzą wirtualnego lekarza, który nie będzie zmęczony, niedouczony, sfrustrowany i od którego pacjent nie będzie wymagał empatii i ciepłego słowa. O takiego lekarza dzisiaj bardzo, bardzo trudno…

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*