Przyszedł do naszej redakcji emerytowany dziennikarz działu miejskiego nieistniejącej już popołudniówki, aby powspominać czasy, kiedy to musiał, jak to się wtedy mówiło, obsługiwać wybory do samorządów lokalnych. Bo mimo tego, co współcześni historycy opowiadają, za czasów PRL organa samorządowe istniały, a w samym tylko Wrocławiu było pięć dzielnic, zaś w każdej z nich – dzielnicowa rada narodowa, no i oczywiście nad tym wszystkim górowała rada miejska, bo Wrocław był miastem wydzielonym.
Jak twierdzi weteran długopisu i maszyny do pisania, tłoku do list wyborczych nie było, gdyż bycie radnym nie dawało ani pieniędzy (diety były symboliczne), ani prestiżu, ani też realnego wpływu na poczynania dzielnicowej administracji (bezradni – radni). Stąd też w samorządowych ławach zasiadali z reguły ludzie niejako zawodowo pełniący funkcję działaczy społecznych i to w różnych dziedzinach.
– Obecnie jest insza inszość – rozmarzył się weteran. – Radny to jest teraz panisko. Wprawdzie ma mniej więcej tyle samo do powiedzenia jak radny z PRL, w czasie głosowania wywija rączkami tak jak mu partia każe, czyli robi za semafor, ale za to dostaje niezłą kasę i nie musi szukać w pośredniaku swego miejsca pod słońcem. Dlatego nie należy się dziwić, że ludzie pchają się na listy wyborcze jak ćmy do lampy.
Samą zaś ordynację wyborczą skrojono tak sprytnie, że wyborcy w zasadzie nie wiedzą, na kogo głosują. Chcecie przykładów? Proszę bardzo. Ordynacja pozwala samorządowym prominentom na kandydowanie jednocześnie do dwóch organów samorządowych. Taki lisek – chytrusek obstawia więc zgodnie z prawem jak w totalizatorze sportowym, czyli dwutorowo. Mówi wprost, albo z woli narodu będę na przykład prezydentem miasta, albo radnym sejmiku wojewódzkiego, albo też naród wybierze mnie na obie funkcje, bo tak jak za czasów demokracji socjalistycznej jestem pierwszy na obu listach wyborczych. Gdy mnie wybiorą na obie funkcje, to wcale nie ukrywam, że pójdę tam, gdzie są większe lody, czyli w prezydenty. Oczywiście wtedy będę musiał zrezygnować z mandatu w sejmiku, czym wcale się nie martwię. Bo zgodnie z ordynacją wyborczą na moje miejsce wskakuje nie ten kandydat do sejmiku, który zdobył największą liczbę głosów, ale któryś z moich kolesi partyjnych. Czyli bierny, mierny, ale wierny. No i w ten prosty sposób i miasto i województwo mam w garści.
Jak twierdzi weteran długopisu i maszyny do pisania, takie postępowanie niewiele ma wspólnego z budowaniem społeczeństwa obywatelskiego, raczej bliższe jest tworzeniu plemiennej wspólnoty sitwowej. Jego zdaniem wyborcy rozszyfrowali już ten ordynacyjny przekręt i dlatego głosują nogami, czyli nie idą do urn wyborczych. Po prostu wielu ludzi dbających o swoją godność osobistą przestało uczestniczyć w jakichkolwiek wyborach, bo nie lubi być wydutkiwanych, czy też inaczej mówiąc robionych w konia. Wolą więc udać się do hipermarketów, aby tam pomodlić się do eksponowanych towarów i napawać oczy towarami z wielkiego świata.
Na koniec jak zwykle z innej beczki, nie samorządowej, ale naukowej. Otóż prof. Leszek Paradowski, były rektor Akademii Medycznej wysłał do premiera list, w którym apeluje, aby ten zmusił panią minister zdrowia do reakcji na poczynania obecnego rektora. Natomiast prof. Leszek Pacholski, były rektor Uniwersytetu Wrocławskiego proponuje rozwiązanie tego problemu w prostszy sposób. Namawia senat Akademii Medycznej do ratowania resztek honoru uczelni i samodzielnego odwołania rektora, bez pomocy Warszawy. Póki co rektor nadal czuje się „niewinny jak lelija”, uważa, że żadnego plagiatu nie popełnił, a na dodatek twierdzi, że ma papiery na wielkiego reformatora i odnowiciela Akademii Medycznej, o czym informuje z wrodzoną elegancją w wydanym za pieniądze uczelni „Liście do pracowników uczelni”. No i tak trzymać i nie popuszczać, bo jak twierdzą starzy Ślązacy – ludziom od nadmiaru demokracji mózg się w głowach onaczy.
PS.
Minister zdrowia zawiesiła rektora Akademii Medycznej, ale była to tylko gra wstępna. Senat uczelni pozbawił go funkcji, a tym samym prawa noszenia szynszyli, ale to też nie kończy sprawy. Dopiero jak za kilka tygodni zbiorą się elektorzy, czyli ci, którzy dwa lata temu wybierali prof. Ryszarda Andrzejaka na rektora, to ich decyzja będzie wiążąca. Jak widać, droga powrotna od uczelnianego prominenta do zwykłego nauczyciela akademickiego jest bardzo trudna.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis