Narkofobia

Zaczyna się wreszcie mówić o narkofobii. O panicznym, w gruncie rzeczy nieracjonalnym, lęku przed narkotykami, również przed tymi mniej groźnymi od papierosa czy kieliszka wódki skrętami marychy. Ta narkofobia, wzmacniana nieustannie przez prostackich a żądnych władzy polityków (w atmosferze społecznych lęków czują się najlepiej) sprawia, że jakiekolwiek wspomnienie o złagodzeniu drakońskiego prawa nazywane jest natychmiast „propagowaniem narkomanii”.

A przecież chodzi tylko o to, aby nie zamykać w aresztach, nie stawiać przed prokuratorami i sądami młodych ludzi tylko dlatego, że palili albo mają w kieszeni skręta. Żeby kosztem Waszych, drodzy Czytelnicy, córek i synów oraz wnucząt  policja nie robiła sobie pięknych statystyk skuteczności w walce z narkomanią. Z art. 62 Kodeksu karnego w ciągu 10 lat stanęło przed prokuratorem ponad 350 tys. dziewcząt i chłopców. Horror!

Tak się złożyło, że w połowie lat osiemdziesiątych napisałem rozprawę o polskiej narkomanii „Zaćpane Życie” (książka pod tym tytułem ukazała się w 1987) i była to jedna z pierwszych publikacji, jakie się w ogóle w Polsce ukazały o narkomanii i narkomanach. Bo w socjalistycznej krainie takich społecznych nieszczęść nie miało prawa być! I pilnowała tego cenzura: żeby nie było. Dzisiaj ten problem też próbuje się rozwiązać siłowo, administracyjnie – a nie skutecznie. Więc poczułem się zobowiązany do powrócenia do tematu.

Oczywiście sytuacja jest dzisiaj diametralnie inna, niż w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Nikt nie ukrywa, że narkomani są i że jest ich dużo, że jest rynek narkotyków, cały narkobiznes, i że to jest wielkie nieszczęście. Kiedy pisałem swoje „Zaćpane Życie” Marek Kotański dopiero organizował swój „Monar”, zresztą korzystając z doświadczeń amerykańskich terapeutów, w szczególności grup „anonimowych alkoholików”, wprowadzał – szokującą większość polskich psychiatrów i psychologów – terapię „wszystko albo nic”, czyli terror: w ośrodkach Monaru obowiązywała zasada „jestem wrakiem” i za złamanie abstynencji dostawało się nieodwołalnie „wilczy bilet”. To była odpowiedź na nieskuteczne klasyczne terapie (pierwsze na większą skalę prowadzono  w Lubiążu) oparte na procedurach psychoterapeutycznych, przewracaniu wiary w siebie itd.

Minęło ćwierć wieku. Mamy w Polsce dziesiątki doświadczonych terapeutów, mamy olbrzymie – już ponad trzydziestoletnie! – doświadczenia, mamy wyspecjalizowane służby, ośrodki pomocy, mamy do dyspozycji całą rzeszę znakomitych ekspertów – a jest gorzej, niż za komuny. To się w głowie nie mieści!

Rzecz jasna, nie chodzi o to, że przybyło narkomanów i narkotyków, bo to jest nieuchronna konsekwencja przemian społecznych i obyczajowych. Na początku były tylko różne kleje i sławetny „kompot” z makowin plus różne wynalazki chemiczne i farmaceutyczne, dzisiaj wyspecjalizowani dostawcy oferują najwymyślniejsze, dostosowane do indywidualnych potrzeb i gustów prochy, jointy, skręty czy dragi. Jest wolność, jest luz, jest globalizm oraz nerwice i aspiracje; i tak jak drinki zastąpiły tradycyjne przaśne „sety pod galaretę” na młodzieżowych imprezach, tak i prymitywny „kompot” czy obciachowy „klej” zastąpiły eleganckie i wygodne w użyciu specyfiki. 

Więc nie chodzi o to, że jest więcej narkomanów i narkotyków, ale o to, że ten eksplodujący problem narkomanii chce się rozwiązać, złagodzić czy uciszyć przy pomocy… policji i sądów. I to się w głowie nie mieści – bo nawet komuna, przy całym swoim autorytaryzmie i rozbudowanych służbach represji, stawiała na społeczną i indywidualną profilaktykę i terapię, a nie na ściganie i zamykanie uzależnionych nieszczęśników. A w Polsce, w drugim już dziesięcioleciu XXI wieku, postępuje się odwrotnie: ściga ich i zamyka. Ignorując całe światowe i nasze doświadczenie oraz niezliczone ekspertyzy, opinie i propozycje fachowców. 

Jest nawet gorzej, niż napisałem wyżej. Bo pod pretekstem walki z narkobiznesem, z mafią, z dilerami narkotyków, ściga się już nie tylko tych uzależnionych nieszczęśników, ale najzupełniej niewinnych młodych ludzi, licealistów, studentów, szeregowych młodych pracowników szukających rozrywki w nocnych klubach, w dyskotekach. To skutek obowiązywania w Polsce prawa uznającego za przestępstwo posiadanie nawet najmniejszej ilości narkotyków. Nie ściga się więc dilerów i mafiosów (bo to trudne i niebezpieczne), ale posiadaczy skręta. Statystyki walki z narkomanią wyglądają imponująco – przez ostatnie 10 lat wykrywalność przestępczości narkotykowej wzrosła blisko 20 razy! 10 lat temu wykrywano około 1.500 przestępstw rocznie, dzisiaj – ponad 30 tysięcy! 

Blisko 95 procent z tych 30 tysięcy narkotykowych przestępców zatrzymanych przez policję to osoby w przedziale wiekowym 18-28 lat, u których znaleziono skręta czy „działkę”, najczęściej właśnie uczniowie czy studenci zgarnięci pod dyskoteką czy nocnym klubem, żadni tam dilerzy czy mafiosi.

Jedyną obecnie siłą (ale to za siła?) polityczną wskazującą na społeczną zbrodniczość takich przepisów prawa i postępowania organów ścigania jest Ruch Palikota. Na ile zresztą szczerze Palikot i jego grupa są za likwidacją tej prawnej patologii, a na ile jest to tylko kalkulacja stricte polityczna – żeby się wyróżnić i zbulwersować opinię – nie wiadomo. Sam jednak postulat odstąpienia od obligatoryjnego bezwzględnego uznawania posiadania nieznacznej ilości narkotyku za przestępstwo wywołał istną burzę medialną i sejmową. Usłyszeliśmy, że taki postulat jest zachęcaniem do narkomanii, że to zamach na zdrowie narodu, że to w interesie mafii, że to skandal i makabra. 

Historia zresztą podobna do sporów wokół aborcji czy eutanazji: tu też każdy, kto uważa, że ściganie i bezwzględne zakazy są nieskuteczne i szkodliwe, jest przez fundamentalistów nazywany mordercą. Ale tak, jak nie ma zwolenników aborcji czy zabijania chorych (ja w każdym razie nie znam ani o takim nie słyszałem), a tylko są zwolennicy tolerancji dla dramatycznych wyborów kobiet albo dla nieuleczalnie chorych i niewyobrażalnie cierpiących, 

tak nie ma zwolenników narkomanii, a są zwolennicy skutecznego przeciwdziałania narkomanii zamiast poprawiania policyjnych statystyk i łamania życia młodym ludziom.

Bo skazanie przez sąd – choćby na karę w zawieszeniu (w tzw. „zawiasach”), na grzywnę czy ograniczenie wolności – powoduje dla młodego człowieka dramatyczne konsekwencje. Przede wszystkim jego nazwisko pojawia się w rejestrze skazanych, co z mocy prawa uniemożliwia mu  ubieganie się o pracę na licznych stanowiskach, na których wymagane jest poświadczenie niekaralności. To straszny problem, bo już ten młody człowiek nie może być prawnikiem, nauczycielem, urzędnikiem państwowym a nawet ochroniarzem w supermarkecie. Co gorsza, coraz więcej pracodawców – wśród korporacji to reguła – wymaga poświadczenia  niekaralności, chociaż nie zmuszają ich do tego żadne przepisy. Ot, jest olbrzymia nadwyżka chętnych do pracy, to dlaczego nie wybrać osoby, która z policją i prokuraturą nigdy i nic nie miała wspólnego.

Przypominam: nie mówimy tu o przestępcach, o ludziach, którzy komuś zrobili krzywdę – okradli, pobili, oszukali czy znieważyli lub choćby kogoś nastraszyli. Nie! Mówimy, przypominam, o Waszych – drodzy Czytelnicy – córkach, synach, wnukach i wnuczkach, którzy nikomu nie czyniąc krzywdy (chyba że sobie) zapalili bądź mogli zapalić (bo posiadali!) „skręta”. 

Dlatego też czas najwyższy, aby się opamiętać. Posłowie w większości się nie opamiętają, bo nawet jeśli przed wyborami byli w miarę rozsądni, to po zajęciu fotela na Wiejskiej pęta ich jakaś mania urządzania ludziom życia przy pomocy zakazów i nakazów, rodzi się w nich przeświadczenie, że kodeksy karne, prokuratorzy i wiezienia są sposobem na rozwiązywanie problemów społecznych (oczywiście te zakazy i nakazy nie dotykają samych posłów i ich rodzin, wiadomo!). Trudno też liczyć na policję czy prokuratorów – to przecież źródło statystycznych sukcesów w walce z narkomanią i przestępczością. Wystarczy w sobotę w nocy zaczaić się przed nocnym klubem we Wrocławiu i sukces jest murowany. Więc urządza się polowania. Bo skąd byłoby te 350 tysięcy złapanych i skazanych, przecież nie bandytów i mafiosów?

Opamiętać się więc musimy wszyscy i przestać wierzyć w katastroficzne przepowiednie, że odstąpienie od ścigania i karania za posiadanie lekkich narkotyków spowoduje zagładę Narodu Polskiego; że złagodzenie chorobliwie restrykcyjnego prawa jest równoznaczne z popieraniem narkomanii i narkobiznesu. Bo to nieprawda! 

W krajach, w których przestano ścigać młodych ludzi za posiadanie „działki” (a w niektórych nawet uczyniono lekkie narkotyki legalnymi!) narkomania się zmniejsza sukcesywnie! Może dlatego, że wtedy organa ścigania mogą zająć się naprawdę narkotykową mafią, narkobiznesem, handlarzami pod szkołami.

Jest światełko nadziei. Niedawno Aleksander Kwaśniewski, który jako prezydent podpisał tę straszną ustawę z osławionym art. 62, w wielkim wywiadzie dla Gazety Wyborczej przyznał, że to był wielki błąd. I znowu: tak, jak nieważne jest, czy poseł Palikot stanął po stronie rozsądku dla popularności, skandalu czy z przekonania, tak i nieważne, czy były prezydent zmienił zdanie, bo zmądrzał, bo mógł czy dlatego, że został dwudziestym członkiem prestiżowej Światowej Komisji ds. Polityki Narkotykowej (w gronie dawnych prezydentów, premierów, sekretarza ONZ i wybitnych intelektualistów). To nieważne. Ważne, że wreszcie głośno i wyraźnie o tej patologii prawa mówią nie tylko młodzieńcy z Wolnych Konopii, nie tylko kolorowi działacze organizacji pozarządowych i nie tylko ekscentryczny Paliktot.

I nawet jeśli premier Tusk ze swoim ministrem Gowinem, który to nawet konwencję o zakazie maltretowania kobiet w rodzinie uznaje za gwałt na świętej polskiej tradycji, nie będą na razie chętni do zmiany chorego prawa – coś się nieodwołalnie ruszyło i zmiany będą. Tym szybciej, im szybciej przestaniemy słuchać demagogów i prostaków na urzędach, a zaczniemy słuchać rozumu.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*