Ochraniarze Praw Dziecka

Tylko z nielicznych mediów można było dowiedzieć się, co w Norwegii zafundowali polskim rodzicom Gminni Rzecznicy Ochrony Praw Dziecka (Barnevernstjeneste). Czyn ten warto rozpropagować wśród tych, którzy z całą rodziną udają się za chlebem w ten rejon świata, bo to nie był odosobniony wybryk wioskowych głupków.

Zacznijmy od faktów. 30 maja br. Nikola nie wróciła do domu ze szkoły. Zmartwieni rodzice dowiedzieli się, że wszystko jest w porządku, bo zabrali ją Gminni Rzecznicy Ochrony Praw Dziecka (Barnevernstjeneste). Uznali bowiem, że dziecko „było smutne i osowiałe”, więc pewnie coś złego dzieje się w domu. Bez przeprowadzenia jakiegokolwiek wywiadu środowiskowego dziecko zabrali i umieścili w norweskiej rodziny zastępczej.  Co więcej, zgodnie z obowiązującymi w Norwegii przepisami za pobyt w tej zastępczej rodzinie rodzice dziecka muszą płacić zapłacić po 1000 euro miesięcznie do czasu, aż Barnevernstjeneste zmieni dziecku tożsamość i odda do adopcji „w dobre norweskie ręce”.

 – Jej babcia leżała chora w szpitalu w Szczecinie – twierdzi matka.- Nic więc dziwnego, że Nikola, wiedząc o tym, była przygnębiona.
9 czerwca br. rodzice poprosili o pomoc konsulat. Konsul Adrianna Warchoł podjęła próbę kontaktu z Barnevernstjeneste. Gminna urzędniczka Vibeke Bonne Oyri oświadczyła jej, że „nie życzyła sobie kontaktu z Wydziałem Konsularnym”. Ministerstwo Spraw Zagranicznych przyjęło stanowisko gminnej urzędniczki z należytą pokorą i pouczyło rodziców, że „wszyscy obywatele norwescy i cudzoziemcy przebywający na terytorium Norwegii podlegają w tym zakresie prawu norweskiemu na jednakowych zasadach. Barnevernstjeneste to instytucja wykonawcza, podejmująca działania doraźne „dla ochrony zagrożonego dobra dziecka”, ale ostateczne decyzje o odebraniu dziecka podejmują Sądy Rodzinne”.  Przy okazji pocieszyło ich, że w ciągu ostatniego roku ambasada otrzymała kilkanaście sygnałów i zgłoszeń od mieszkających w Norwegii Polaków o ich problemach wynikłych z działań Barnevernstjeneste.

 
Zaś specjaliści znający norweskie realia twierdzą, że w podobny sposób Barnevernstjeneste odbiera rocznie nawet 3 tysiące dzieci emigrantom z różnych krajów. – W tym kraju jest bardzo niski przyrost naturalny. Oni w ten sposób chcą uszczęśliwiać bezdzietne, norweskie rodziny – mówią. A przy okazji przypominają powojenny rodowód tej instytucji.

W Norwegii czasów wojny
źołnierz niemiecki był co prawda okupantem, ale nie zachowywał się wrogo. W książce Henrika O. Lunde „Bitwa o Norwegię 1940 roku” można znaleźć polecenie dla niemieckich żołnierzy wydane podczas inwazji, by miarę możliwości traktować Norwegów bez niepotrzebnej agresji, bowiem nie są „tak bestialscy jak Polacy”. Tak jak Słowian naziści uważali za rasę niższą, tak Norwegowie zostali przez nich uznani za wzorcowych Aryjczyków.

 
Na miłosne związki niemieckich żołnierzy z miejscowymi kobietami Berlin patrzył z aprobatą. Od wiosny 1941 Niemcy wzięły za dzieci z takich związków prawną odpowiedzialność, otaczając je pomocą finansową i socjalną. Jeśli zostały osierocone lub porzucone, wychowywano je w specjalnych domach dziecka, będących jednym z nazistowskich narzędzi polityki rasowej.

 
Po wojnie kobiety te nazywano w Norwegii
„tyskertørs”, czyli niemieckimi zdzirami. Ich zbrodnią było to, że zakochały się w niemieckich żołnierzach. Było ich od 50 do 100 tysięcy, większość miała od 15 do 25 lat, gdy zaczęła się spotykać z wrogiem. Na ogół pochodziły ze wsi, większość posiadała tylko wykształcenie podstawowe. Po zakończeniu II wojny światowej musiały za błędy serca srogo odpokutować. Razem z nimi ich dzieci, narodzone między rokiem 1940 a 1947. Szacuje się, że wojennych dzieci norweskich kobiet i niemieckich żołnierzy było w Norwegii około 10 tysięcy.

Niektóre kobiety pojechały do niemieckich mężów. Inne uciekły przed prześladowaniami w różne strony świata. W kraju bowiem nie tylko obrzucano je obelgami na ulicy, ale państwo norweskie nie miało dla nich litości. Wiele tysięcy kobiet aresztowano pod różnymi, często błahymi zarzutami. Na rynkach największych miast, między innymi w Oslo, Bergen i Trondheim, golono im publicznie głowy. Większość skazano na prace przymusowe i pobyt w obozie. Takie obozy dla „zdzir” powstały po wojnie wyłącznie w Norwegii oraz Danii. Większości odebrano też norweskie obywatelstwo i na różne sposoby nakłaniano do wyjazdu do Niemiec.

 
 Wiele dzieci odseparowano od matek i umieszczano w różnych zakładach i rodzinach zastępczych. Niektóre pozbawiano możliwości otrzymania edukacji.  Ba, w listopadzie 1945 r. przedstawiciele norweskiego Ministerstwa Spraw Socjalnych spotkali się z delegacją australijską. Próbowali ją przekonać, że te wojenne dzieci będą dla Australii pożytecznym prezentem, który choć odrobinę rozwiąże problem niskiej gęstości zaludnienia na niektórych terenach. Australia osobliwego „prezentu” nie przyjęła.
Źródła historyczne potwierdzają historię 20 osieroconych wojennych dzieci, dla których po wojnie nie znaleziono rodzin adopcyjnych w Norwegii ani Niemczech. Wszystkie umieszczono w szpitalach psychiatrycznych, gdzie część z nich spędziła całe życie, choć nie aplikowano im żadnego leczenia.

Wielu o wojennych dzieciach
usłyszało dopiero za sprawą piosenkarki zespołu Abba, Anni Frid Lyngstad, córki niemieckiego żołnierza i norweskiej dziewczyny. Ale i ona historię swojego życia opowiedziała dopiero jako osoba dorosła. Uniknęła prześladowań, bowiem babcia uciekła z nią do Szwecji. – Moja matka miała osiemnaście lat, kiedy zakochała się w żonatym podoficerze SS Alfredzie Hasse – pisała w latach 80. – W Szwecji byłyśmy bezpieczne, babcia wiedziała, że tam nie umieszczą mnie w sierocińcu ani w szpitalu dla umysłowo chorych, nie przekażą mnie do Niemiec czy też za ocean, żeby zatrzeć za mną ślady.

 
– „Wojenne dzieci” zostały przez społeczeństwo odrzucone, bo traktowano je jako żywe dowody seksualnej zdrady „niemieckich zdzir” – tłumaczą Kjersti Erikcksson i Eva Simonsen, autorki książki „Dzieci wojny w czasach pokoju”. – Podczas wojny tworzy się powiązanie między państwem, a ciałem kobiety. Kiedy kobieta dobrowolnie wchodzi w seksualną relację z wrogiem, to tak jakby poddawała terytorium państwa. To dlatego po wojnie obcinano im włosy. One oddały Niemcom coś, co należało do społeczności, więc w zemście społeczność też im coś odebrała, jednocześnie naznaczając je piętnem zdrady.

Specjaliści twierdzą, że to właśnie wtedy narodziło się instrumentalne traktowanie dzieci przez urzędników i to podejście trwa do dzisiaj.

Norweska rodzina zastępcza
tak bardzo była przejęta „smutnym dzieckiem” z Polski, że dopiero rano zorientowała się, że dziecka nie ma w domu. Jak opuściła pokój, który znajdował się na pierwszym piętrze, i tym samym pozbawiła ich dochodu co najmniej w wysokości 1000 euro miesięcznie?

 – Nikola miała telefon i była w stałym kontakcie z rodzicami. Była uprzedzona, że tej nocy dojdzie do uwolnienia jej z tego norweskiego więzienia. Czekała na podjazd rodziców i moich ludzi. Zsunęła się na lince z okna. Została przejęta i bezpiecznie dostarczona do Polski – relacjonuje portalowi Emito.net Krzysztof Rutkowski.

 
Krzysztof Rutkowski przygotowywał się do tej akcji przez ostatnie 2 tygodnie. – To dziecko po prostu zostało więzione przez norweskie władze. Byłem w Oslo, w jej pustym pokoju w połowie czerwca. Jestem twardym facetem, ale kiedy zobaczyłem jej zabawki i zdjęcia, po prostu mnie ruszyło. Powiedziałem sobie: „Dziecko, ja cię z tego koszmaru wyciągnę” – dodaje.

Ludzie Rutkowskiego liczyli się ogromnym ryzykiem. To była jedna z najtrudniejszych akcji. – Nie było żartów. Każdego z nas, kto uczestniczył w tej akcji, mogli aresztować. Ale uznałem, że za dziecko do więzienia iść mogę. Za bandziorów siedzieć nie chcę, ale za to dziecko byłem gotowy – oświadczył Rutkowski.
Teraz polskie służby dyplomatyczne załamują ręce na ten „akt bezprawia”, jakiego dopuścił się polski detektyw. Jest jednak nadzieja, że Krzysztof Rutkowski i jego ludzie nie zostaną wydani Norwegii, aby norweskiej  „sprawiedliwości” stało się zadość.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*