Oszczędność

Rząd chce zlikwidować sądy rodzinne. To te sądy, które zajmują się dziećmi i młodzieżą, nie tylko sądzeniem przestępstw nieletnich, ale też alimentami, sprawami opieki nad nimi itd.

To wyjątkowe sądy, wyjątkowe rozprawy. Bo to przecież same buzujące emocje, pomówienia, oskarżenia, wyzwiska i poszlaki, poszlaki, domniemania, podejrzenia i najczęściej żadnych choćby odrobinę „twardych” dowodów, jak w sądach karnych czy cywilnych. Kiedyś sądy rodzinne zajmowały się też rozwodami, bo orzekanie o ewentualnej winie rozpadu związku, o tym, komu przyznać dziecko, rozpoznanie prawdziwej sytuacji w rodzinie – to już najwyższa szkoła jazdy prawniczej. Ale kilka lat temu na życzenie Kościoła rozwody odebrano sądom rejonowym (których częścią są sądy rodzinne) i przeniesiono do sądów okręgowych, żeby bezbożnym rozwodnikom było dalej i trudniej.

Dlatego kiedyś sędzią sądu rodzinnego mogła być osoba zawodowo bardzo dojrzała, a więc z praktyką sędziowską, doświadczona, emocjonalnie stabilna i, co bardzo ważne, chętna do poszerzania swojej wiedzy. Bo istotą pracy rodzinnego sądu jest rozumienie złożonych procesów psychologicznych, pedagogicznych, społecznych, a więc konieczność wiedzy daleko wykraczającej poza kodeksową. Sędzia rodzinny, jak dobry lekarz – musi cały czas czytać, słuchać, jeździć na kursy i szkolenia, bo tylko ta samokształceniowa aktywność wraz z nabywanym doświadczeniem pozwala na unikanie błędów. Materia zaś orzekania – los dzieci – sprawia, że nader często błędy bywają tragiczne i w zasadzie nieodwracalne.
I te sądy rodzinne rząd Donalda Tuska chce zlikwidować, bo przenosząc rodzinnych sędziów w struktury sądów cywilnych zlikwiduje się stanowiska kierownicze i trochę się zaoszczędzi. Nie mogę w to uwierzyć. Szybciej bym uwierzył, że chcieli tego biskupi (są niechętni w ingerencje państwa w sprawy rodzin) albo, że minister Kwiatkowski przekonał premiera, że ta wyjątkowość sądów rodzinnych to i tak fikcja, więc po co ją utrzymywać.

Bo faktycznie. Czytam w „Polityce” w rozmowie z dr Magdaleną Marczewską, że „do sądów przychodzą osoby kompletnie nieprzygotowane życiowo, psychologicznie, a nawet prawnie: niedawni studenci, którzy przeczytali jedną książkę o prawie rodzinnym albo i nie czytali (…) – i z miejsca zaczynają orzekać”. Czytam coś takiego – i cierpnie mi skóra.
Ale od razu przypominam sobie wywiad z sędzią Barbarą Piwnik sprzed kilku miesięcy i ponuro-ironiczną wypowiedź, że jak ktoś ma sprawę do sądu, to niech załatwia ją teraz, póki jeszcze sądzą sędziowie wykształceni na normalnych uniwersytetach i awansujący na asesorów po normalnych aplikacjach, a sędziowskie nominacje dostawali tylko ci, którzy się sprawdzili. Więc jest źle i o tym, że jest źle w sądownictwie każdy Polak wie. Sprawy trwają latami, a wyroki bywają absolutnie sensacyjne: na przykład, że można kogoś, nie mając absolutnie żadnych dowodów,  publicznie nazwać ubekiem i donosicielem, bo sąd nie jest od stwierdzenia, czy to jest prawda, ale od pilnowania prawa do wolności słowa.

To jednak, że jest źle, nie znaczy, że nie może być jeszcze gorzej. Tragicznie. Dr Marczewska, wybitna znawczyni sądownictwa rodzinnego, zapewnia, że w odróżnieniu od innych – sędziowie rodzinni się kształcą. Chcą się kształcić, rozwijać, specjalizować i chcą być mądrzejsi. Nawet ta panienka, która po zaocznych studiach prawniczych w Kobyłce i z nawykiem czytania jedynie programu telewizyjnego, kiedy już zacznie sądzić w sądzie rodzinnym – zacznie się uczyć. A w zwyczajnym cywilnym – nie zacznie. Bo nie będzie klimatu…

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*