Ostatnio jedna z bardziej poczytnych ogólnopolskich gazet uderzyła w alarmujący ton. Oto mamy w Unii Europejskiej grupę 7,5 mln ludzi, którzy nie pracują, nie uczą się ani nie szkolą. Artykuł napisany został w taki sposób, że na internetowym forum momentalnie pojawiły się komentarze potępiające takie „bezrobocie na własne życzenie”. Czy jednak w istocie – na własne?
NEETS to skrót od angielskiego „Not in Education, Employment or Training” – oznaczające osoby, które nie są w trakcie nauki, szkolenia ani nie pracują. Autor artykułu pisze o ludziach pomiędzy 25 a 29 rokiem życia, ale wydaje się, że nie jest to trafny przedział. Osoby na studiach i zaraz po dopiero nabierają doświadczenia. Podejmują staże, pierwsze prace, mogą liczyć na sporą pomoc Urzędu Pracy. Podobnie jak osoby, które wracają na rynek po urodzeniu dziecka, mają wieloletni staż lub przekroczyły wiek 50 lat. Problem mają ci, którzy w wieku 30-40 lat nagle zostają bez pracy.
Znam to z autopsji. Rejestrując się w Urzędzie miałam 29 lat. Doradca zawodowy sprawiał wrażenie, jakby chciał się mnie jak najszybciej pozbyć. Niczego nie doradził, przeprowadził szybką kwalifikację zadając kilka absurdalnych pytań (bo i jaka może być odpowiedź na: „jak często jest pani w stanie przyjeżdżać do Urzędu?”, jakby był jakiś wybór), a następnie zakwalifikował mnie do „elitarnej” pierwszej grupy. Jak stwierdził, mam świetne kompetencje, długi staż pracy, dobre CV i jestem pewna siebie, więc poradzę sobie bez pomocy urzędu.
Minęło pół roku, zasiłek się skończył, pracy mimo wielu rozmów nadal nie ma. Wracam do Urzędu po pomoc – tym razem przyjmuje mnie kobieta. Choć nie bez oporów, robi kwalifikację raz jeszcze (można to zrobić tylko raz na pół roku) i wychodzi to samo. Słyszę, że jestem „za bardzo do przodu”. Czyli powinnam oszukiwać w odpowiedziach, żeby dostać pomoc?
Po krótkiej dyskusji jednak udało się mnie przekwalifikować do grupy, w której można liczyć na cokolwiek. Jednak skończyłam już 30 lat, nie mam dzieci, więc większość sposobów wsparcia mnie nie dotyczy.
Mogę za to wybierać między stażem a pracami interwencyjnymi.
Staż – osoba nadal jest zarejestrowana jako bezrobotna, otrzymuje niecałe 1000 zł (120% zasiłku) za 40 godzin pracy (czyli pełny etat), a po zakończeniu musi zostać zatrudniona na minimum 4 miesiące.
Prace interwencyjne – osoba zostaje zatrudniona przez pracodawcę na pełny etat, otrzymuje pensję minimalną (czyli ok. 1200 zł na rękę), firma dostaje zwrot części kosztów zatrudnienia, a po upływie czasu trwania pomocy Urzędu musi pracownika zatrzymać u siebie na minimum pół roku.
Jak widać żadna z opcji nie jest zbyt wygodna – ani dla pracodawcy, ani dla pracownika, zwłaszcza z bogatym już doświadczeniem zawodowym.
Inną bajką są szkolenia. Przyszłam do urzędniczki z gotową propozycją konkretnego kursu w firmie, która deklaruje, że jest otwarta na współpracę z UP. Co usłyszałam? Że absolutnie nie ma takiej opcji! Urząd nie ma zamiaru nawiązywać współpracy z żadną zewnętrzną firmą. Można za to wybierać i przebierać z aktualnej oferty… O, dla kobiet są kursy na kosmetyczkę lub księgową… Nic więcej.
W efekcie osoba taka jak ja, z dużym doświadczeniem, młoda, bez dzieci, za to z kredytem na karku (wzięty, gdy w poprzedniej firmie było jeszcze dobrze) tak czy owak musi radzić sobie sama. Odnoszę czasem wrażenie, że Urząd Pracy jest tylko po to, by pracę mieli urzędnicy podtykający z musu bezrobotnym oferty, które zupełnie nie pasują do ich kwalifikacji. W takiej rzeczywistości spora część grupy NEETS-ów to tak naprawdę osoby, które po prostu próbują jakimś sposobem wyjść z impasu. Nie wszyscy „są sami sobie winni”.
Zbliżają się wybory. Politycy zabrali się za uściślanie przepisów dotyczących umów stałych i czasowych (choć, zdaniem ekspertów, projekt i tak jest dziurawy). Ważniejszym problemem jest jednak to, jak realnie, a nie na papierze, wpłynąć na aktywizację bezrobotnych oraz jak zachęcić pracodawców do zatrudniania na zwyczajne, ludzkie umowy. Może zmniejszyć koszty pracy? W końcu kolejki do lekarzy są tak długie, że nie ma szans, by wykorzystać wysokie składki. O przyszłych emeryturach lepiej nawet nie wspominać.
Maria Kruk
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis