Przyjęcie przez nowego papieża imienia Franciszka zachwyciło wszystkich, nawet ateistów. Bo jeśli Jorge Mario Bergoglio – żołnierz srogiego i bogatego zakonu św. Ignacego Loyoli – przechodzi do obozu pokornych i skromnych franciszkanów – to jest sensacja i pytanie: Czy nowy papież chce naprawdę wskrzesić idee św. Franciszka?
Św. Franciszek to jeden z naprawdę nielicznych świętych, który na to miano zasłużył nie dzięki materialnym zasługom dla potęgi Kościoła, ale zasłużył swoim życiem, swoimi czynami i przesłaniem, jakie głosił. Został świętym, gdyż naśladował Apostołów i dosłownie traktował słowa Nowego Testamentu. Został świętym, chociaż w jego czasach za takie praktyki szło się na stos…
I bynajmniej nie chodzi tylko o to, że św. Franciszek (Giovanni Bernardone) zrezygnował był z rozkosznego bogatego życia, rozdał cały swój majątek i rzeczywiście szczerze kochał wszystkich ludzi i wszystkie zwierzątka.
To tylko treść prześlicznych opowiastek zawartych w XIII-wiecznym zbiorze „Kwiatki świętego Franciszka”, to wersja przeznaczona dla katechetek na lekcje religii. I opowieści o papieżu jeżdżącym metrem, bez czerwonej pelerynki i rezygnującym z papieskiego pałacu – to są gesty nawiązujące do tych ukochanych przez lud legend. Tymczasem Giovanni Bernardone był w swoim czasie rewolucjonistą: bo nie tylko chciał sam żyć w ubóstwie i służbie innym, ale chciał, aby cały Kościół był taki!
Jorge Mario Bergoglio – gruntownie wykształcony jezuita – doskonale zna historię Kościoła, w tym beznadziejną, pełną krwi i przemocy zawsze przegraną walkę o powrót do apostolskich źródeł. Czy ogłaszając urbi et orbi, że chce biednego Kościoła, chce Kościoła dla biednych ludzi naprawdę sądzi, że teraz się uda? Czy też chce tylko franciszkańską legendą ratować nadwątloną ostatnio reputację Kościoła?
Przypomnijmy: 800 lat temu, w 1205 roku, kiedy Biedaczyna z Asyżu porzucał swój pałac i rodzinę, aby boso, w biednej brązowej tunice wędrować i głosić pochwałę ubóstwa – świat chrześcijański był w stanie wojny. Od ponad 100 lat szalały w Europie herezje – ruchy nawołujące do ewangelicznego ubóstwa ludzi i kleru. Tępiono je bezwzględnie.
Kiedy św. Franciszek całował trędowatego, na południu Francji trwała właśnie krucjata przeciw katarom, której przewodził legat papieski Arnaud Amaury. W jednym tylko dniu, 22 lipca 1209, po zdobyciu miasta Béziers, w tamtejszym kościele św. Marii Magdaleny zabito 7000 ludzi, w tym kobiety i dzieci (to pod Béziers biskup Arnaud miał odpowiedzieć na pytanie, jak rozróżniać w mieście heretyków od katolików: „Zabijajcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich”). W takich to strasznych czasach przeszło działać miłującemu ludzi i zwierzęta, i nawołującemu do pokory i ubóstwa świętemu!
Ale postulaty ewangelicznych cnót pokory i ubóstwa były Kościele obecne zawsze.
Jednak przez pierwsze tysiąclecie ci, którzy słowa Chrystusa traktowali dosłownie, zazwyczaj decydowali się tylko na życie „poza doczesnym światem”. Najpierw odosabniali się w jaskiniach, w leśnych chatkach albo na pustyniach, pojedynczo lub nielicznych grupkach, a od VI wieku – od czasu Benedykta z Nursji – w formalnie już zaakceptowanych przez papieży zakonach.
Ale ludzka natura ciągle zwyciężała. Klasztory stawały się bogate, życie wygodne, jedzenie obfite i dlatego już w IX wieku wśród benedyktynów pojawili się głosiciele koniecznej odnowy.
Tak doszło do reformy kluniackiej (od klasztoru w Cluny) – powrotu do surowej prostoty reguły św. Benedykta i powstało prawdziwe imperium kluniackie obejmujące setki klasztorów w całej Europie. Niestety – hojnie obdarowywanych przez władców, więc życie w nich stawało się coraz przyjemniejsze. I dlatego pod koniec X wieku grupa 20 benedyktynów postanowiła na dzikich pustkowiach Cîteaux (Burgundia) stworzyć nowe zgromadzenie, naprawdę wierne zasadom św. Benedykta. Tak pojawili się w historii cystersi. Którzy odnieśli wielki sukces, więc stawali się coraz bogatsi … itd., itd. (rygorystyczne zgromadzenia np. kartuzów czy karmelitów stanowiły nikłą mniejszość – ale też były!). Dopóki pragnienie ewangelicznego życia realizowało się w ramach instytucjonalnego porządku – nie było problemu.
Problem się pojawił, kiedy niekontrolowani przez biskupów kaznodzieje trafili z ewangelicznymi zasadami do ludu.
Od tych prosty lud (który czytać nie umiał, a zresztą nie było wtedy Biblii dostępnej w językach narodowych) dowiadywał się, że Chrystus był ubogi i, co najgorsze, że przed Bogiem wszyscy są równi. Dlatego już w 1022 roku Robert II Pobożny kazał w Orleanie spalić na stosie grupę wykształconych duchownych, 10 lat później arcybiskup Mediolanu kazał wyrżnąć heretyków w Monteforete, a Henryk II powiesił 50 ascetów w Goslarze. Takie były początki.
A później wszystko wymknęło się spod kontroli. W całej Europie narastał bunt. Pojawili się przeto henrycjannie (ich przywódca, Henryk z Lozanny zgnił w klasztornym lochu), begardzi, begini, arnoldyści (Arnolda z Brescii papież Hadrian kazał spalić na stosie), humiliaci, a w końcu waldensi, których założyciel – kupiec Jakub Waldo z Lyonu – zrobił dokładnie to samo, co pół wieku po nim Franciszek: rozdał olbrzymi majątek, zostawił rodzinę, ubrał się w zgrzebny habit i rozpoczął apostolskie życie. Wyklęci przez papieża Lucjusza III waldensi masowo ginęli na stosach, ale im bardziej byli prześladowani – tym bardziej stawali się w Europie popularni (działali też w Małopolsce).
Najsilniejsi byli jednak katarzy. Od połowy XII wieku do początków następnego stworzyli potężne ośrodki w Niemczech, w Lombardii, ale przede wszystkim w południowej Francji, rejonie Tuluzy i Albi (stąd ich druga nazwa – albigensi). Tutaj, zyskawszy wsparcie sporej liczby rycerstwa i możnych świeckich, stworzyli wręcz niezależne od papieża państwo! Ich potęgę złamała dopiero wspomniana wyżej krucjata, zdobycie Béziers, Carcassonne, wymordowanie kilkudziesięciu tysięcy i masowe wysiedlenie albigensów z Langwedocji.
Ale trzeba było jeszcze ponad 100 lat ciężkiej pracy inkwizycji (powołanej w 1215 na specjalnym antykatarskim soborze laterańskim czwartym), zbrojnych wysiłków królów, książąt i cesarzy, a przede wszystkim trzeba było św. Franciszka właśnie i św. Dominika, aby katarów usunąć w cień historii.
Bez znajomości ówczesnych realiów nie da się zrozumieć franciszkańskiego fenomenu sprzed 800 lat, a więc i wagi obietnic dzisiejszego papieża Franciszka.
Bez znajomości ówczesnej mentalności musielibyśmy Giovanniego Bernardone uznać za dziwaka, krucjaty za krwawe rejzy ogarniętych żądzą mordu psychopatów, a Kościół za organizacje zbrodniczą. A to nieprawda: wszyscy oni działali zgodnie z sumieniem, wiarą i w poczuciu oczywistej konieczności, czyli sprawiedliwie. Bo średniowieczne społeczeństwo nie znało ateistów, natomiast znało bluźnierców, heretyków i czarowników. Piekło, niebo, czyściec, potępienie, zbawienie i rychły Sąd Boży to nie były, jak dzisiaj, mity, alegorie czy symbole – to były fakty!
Świat bez Boga nie istniał, był niewyobrażalny; nie wiedza, ale wiara ów świat organizowała i porządkowała – co pięknie wyłożył św. Augustyn w V wieku, tworząc spójną filozoficzną teorię dla decyzji soboru w Nicei, na którym w 325 roku cesarz Konstantyn ostatecznie zadecydował, które księgi są święte i będą Nowym Testamentem, a które trzeba uznać za apokryfy, i jak ma działać Kościół, fundament władzy. Każdy więc, kto podważał prawdy wiary lub krytykował Kościół – zasługiwał na śmierć i potępienie. Boi Kościół był koniecznym warunkiem zbawienia.
Nawet Tomasz z Akwinu – wybitny humanista, doktor Kościoła, filozof i święty – kazał heretyków zabijać. Chociaż – inaczej, niż św. Augustyn – pozwalał już czytać pisma inne, niż Biblia, pozwalał poznawać świat, to boskie wszak dzieło. Ale kwestionować władzy Kościoła – nie pozwalał.
Bo Kościół gwarantował boski porządek: każda władza pochodziła wszak od Boga i to Bóg jednym dawał bogactwo i władzę, a drugich czynił niewolnymi chłopami lub miejską biedotą.
Więc nie można było żądać, aby Kościół był dla biednych i na dodatek biedny! Dlatego papież Innocenty III najpierw potępił św. Franciszka, tak jak wszystkich jego poprzedników. Dopiero później zmienił zdanie. Legenda mówi, że papież miał sen: widział walące się mury bazyliki laterańskiej i obszarpanego młodzieńca, który ocalił Lateran. Może i tak było, ale Innocenty III raczej nie kierował się wizjami i emocjami. Innocenty III po prostu zrozumiał, że skoro do herezji podburzają wędrowni kaznodzieje – to tacy muszą też być po stronie papieża! I pozwolił Franciszkowi założyć jego kaznodziejski zakon żebraczy. Oczywiście Franciszek musiał dokonać właściwych zmian w swoim projekcie reguły zakonnej: napisać, że to zakon ma być biedny, a nie Kościół.
W tym samym czasie Innocenty III udzielił też wsparcia bratu Dominikowi Guzmanowi i jego inicjatywie, aby wędrujący, ubodzy kaznodzieje słowem nawracali heretyków. Jednak dominikanie nigdy nie byli ulubieńcami ludu, bowiem szybko zrezygnowali z nawracania słowem (jak chciał św. Dominik), a przeszli na skuteczniejsze środki: przez stulecia kierowali inkwizycyjnymi trybunałami i rozpalali stosy. Oraz byli bogaci i wyniośli (dominikanie ślubują indywidualne ubóstwo, zakon może być bogaty – i jest!).
Oba zakony żebrzące spełniły papieskie nadzieje: bosi bracia w zgrzebnych habitach, pokazywali, że można iść drogą Chrystusa nie odchodząc od Kościoła. A franciszkanie – a szczególnie św. Franciszek – stali się umiłowanymi bohaterami ludowej wyobraźni, najtrwalszym symbolem „prawdziwego” Kościoła. Nawet, kiedy obrastali w zakonne majątki. Co zresztą powodowało ciągłe rozłamy w zakonie – bo wciąż znajdowali się tacy, którzy chcieli, jak św. Franciszek, żyć biednie i skromnie (stąd np. zakon kamedułów). I tak jest do dziś: dominikanie (i jezuici) symbolizują potęgę kościoła, a franciszkanie – potęgę prostej wiary i wierności naukom ewangelii.
Dlatego tak znaczący jest ten wybór imienia Franciszka przez argentyńskiego kardynała: bo dotychczas Kościół mało eksponował tego sympatycznego świętego.
Ani postulat ubóstwa, ani nakaz skromności, ani umartwianie, ani – tym bardziej – szacunku i troski o wszelkie żywe stworzenie – nigdy nie znajdowały się głównym nurcie kościelnego nauczania. Przecież dlatego polscy redemptoryści mogą budować finansowe imperium, zakon marianów postawił gigantyczną świątynię w Licheniu, a tak bardzo ponoć wierzący posłowie PSL mogą zażarcie walczyć o prawo barbarzyńskiego mordowania zwierząt. Święty Franciszek z takimi inicjatywami nie ma nic wspólnego. Tak jak z bankiem watykańskim, przeróżnymi komisjami majątkowymi (były i są nie tylko w Polsce!) czy odpisami podatkowymi.
Po prostu: święty Franciszek nigdy nie pasował i nie pasuje do polityki. Bo politykę uprawia się z bogatymi i będąc bogatym. Dlatego ubogich Kościół niezmiennie traktuje podejrzliwie: kiedyś jako heretyków, a w ostatnich dekadach – jako „czerwonych”. Papieże wyklęli bez wahań walczących niegdyś o prawa obywatelskie, później ruch związkowy, stanęli w jednym szeregu z generałem Franco w Hiszpanii, Pius XI zaakceptował milcząco wojującego z „czerwonymi” Hitlera, hierarchowie wsparli wojskowych morderców w Grecji, Chile czy Argentynie. Nie udało się uczynić Kościoła biednym dla biednych, skromnym i pokornym – chociaż chciały tego zawsze i chcą nadal miliony wierzących.
Papież Franciszek również milczał (a niektórzy twierdzą, że gorzej), kiedy argentyńscy wojskowi porywali, torturowali i mordowali tysiące podejrzanych o „czerwone” sympatie. Co więcej – jeszcze jako purpurat, Jorge Mario Bergoglio wsparł Jana Pawła II w jego walce z tzw. teologią wyzwolenia, którą papież uznał za marksistowską herezję. A przecież była to podjęta przez grupę duchownych i katolickich myślicieli w Ameryce Łacińskiej próba skierowania Kościoła ku biednym, ich wyzwolenia od potwornego wyzysku i beznadziei.
Przyjęcie za patrona świętego z Asyż, może być więc znakiem wielkiej duchowej przemiany Jorge Mario Bergoglio.
Ale nie musi. Nawet nie dlatego, że papież Franciszek takich zmian szczerze nie pragnie, ale dlatego, że – jak pokazuje cała historia Kościoła – taka zmiana jest po prostu niemożliwa. Zrealizować marzenie św. Franciszka można tylko likwidując watykańskie banki, sprzedając biskupie pałace i oddając miliony kościelnych hektarów ubogim chłopom. Kto uwierzy w taką możliwość?
Jednak św. Franciszek, mimo klęski swojej idei, uczynił Kościół jeszcze bogatszym i potężniejszym. I być może Jorge Mario Bergoglio – jako papież Franciszek – swoją obietnicą i nową nadzieją chce w innej rzeczywistości, w innym społeczeństwie, w globalnym świecie średniowieczny sukces powtórzyć. Korzystając z marzeń Biedaczyny – wzmocnić Kościół…
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis