Skamieliny

Znajomy spółdzielca z Krzyków twierdzi, że w żadnym centralnym środku masowego przekazu nie znalazł informacji o pierwszym sukcesie prezydenta Dutkiewicza w walce z budowlanymi cwaniaczkami. Podejrzewa, że za przykładem naszego prezydenta mogą pójść inni inwestorzy i dlatego ocenzurowano to wydarzenie.

 
A sprawa miała się tak. Po długim i wyczerpującym przetargu na budowę maślickiego stadionu, zwyciężył „Mostostal”. Obiecywał bowiem, że zbuduje ten obiekt szybko, tanio i terminowo. I faktycznie, na obrazkach w internecie wyglądało to tak, jakby stado Stachanowców (uwaga dla młodzieży: było to radziecki przodownik pracy wykonujący 500 proc. normy) ogarnął budowlany szał. Robota cieślom, zbrojarzom i murarzom paliła się w rękach, beton tężał w ekspresowym tempie, zaś szefostwo zapewniało, że stadion będzie gotowy do użytku na kilka miesięcy przed terminem. Wszystko się wydało, kiedy na placu budowy pojawił się z niezapowiedzianą gospodarską wizytą sam prezydent Dutkiewicz. Człowiek to dosyć młody, zdrowy, więc widok nie doprowadził go do zgonu, lecz do tzw. absolutnego wkurzenia. Najpierw w miarę spokojnie wysłuchał mętnych tłumaczeń wykonawcy o tym, że kiepska pogoda, plamy na słońcu oraz spisek postkomunistów przeszkadzał mu w pracy, a następnie podjął męską decyzję. Po prostu wygonił patałachów z placu budowy.

Takiego obrotu sprawy budowlani się nie spodziewali, bo przecież przez cały okres powojenny, a także w nowej rzeczywistości ustrojowej byli świętymi krowami. Z reguły po wygraniu przetargu, to oni dyktowali inwestorowi warunki ukończenia kontraktu, oraz domagali się coraz to nowych aneksów terminowych i finansowych, a tu znalazł się ktoś, kto kopnął ich w cztery litery. Co więcej, prezydent natychmiast znalazł innego wykonawcę, który zobowiązał się nadrobić opóźnienia i oddać inwestycję w terminie. No a że jest to firma mająca spore doświadczenie we wznoszeniu obiektów sportowych, więc chyba jest wiarygodna.

Ta zniewaga krwi wymaga. Najpierw więc próbowali pozyskać poparcie innych firm budowlanych, uświadamiając im, że takie postępowanie inwestora może zaszkodzić ich prestiżowi i finansom. Niestety, nic nie wskórali. No to dyskretnie poinformowali o całym zdarzeniu Urząd Zamówień Publicznych. Tutaj znaleźli wdzięcznego słuchacza. Już po pół roku szczegółowych dociekań UZP doszedł do wniosku, że miasto nie miało prawa wybierać firmy, jako wykonawcy stadionu w trybie z tzw. wolnej ręki. Zgodnie bowiem z obowiązującą ustawą, po wygonieniu „Mostostalu”, należało rozpisać kolejny przetarg, który owszem trwałby jakiś rok, a może dłużej, stadion powstałby grubo po zakończeniu Euro 2012, ale za to prawo o zamówieniach publicznych zajaśniałoby pełnym blaskiem. Podejrzewam, że gdyby takie prawo istniało w starożytnym Egipcie, to piramidy nigdy by nie powstały.

Prezydent Rafał Dutkiewicz był innego zdania niż UZP i odwołał się do Krajowej Izby Odwoławczej. Ta przyznała mu rację, zwracając uwagę na to, że po pierwsze sytuacja jest wyjątkowa, bo niedotrzymanie terminu oddania inwestycji stawia pod znakiem zapytania w ogóle jej sens, a po drugie, wykonawcy nie wzięto z ulicy, tylko był kolejnym na liście przetargowej. No i dzięki tej decyzji, niemiecka firma nie pracuje już „na dziko”, tylko w majestacie prawa, a prezydent Dutkiewicz nie musi płacić dziesiątków tysięcy złotych kary za to, że nie dał się szantażować budowlańcom.

Z budowlanymi wygrał, ale tego sukcesu chyba nie powtórzy w walce z inną skamieliną po PRL, czyli z Polskimi Liniami Kolejowymi – jedną ze spółek wyłonionych z PKP, choć wspiera go Marek Łapiński, marszałek województwa. Otóż miasto i województwo zaplanowały połączenie kolejowe Dworca Głównego z portem lotniczym. Dla podróżnych – pomysł znakomity. Dla PLK – taki sobie. Początkowo wyliczyła, że inwestycja będzie kosztować 70 milionów złotych, a teraz wyszło im, że potrzebują 140 milionów, bo w tak zwanym międzyczasie doszukali się tam wyjątkowo wysokiego poziomu wód gruntowych.

– Wrocławski oddział nie potrafi nawet oszacować właściwie kosztów inwestycji – twierdzi marszałek i proponuje, aby dyrektor PLK Jerzy Dul podał się do dymisji, a na jego miejsce przyjęto fachowca. Na to Dul mu grzecznie odpowiada: jak do września nie będzie forsy, to połączenia kolejowego przed Euro 2012 nie będzie. I wie, co mówi, bo za PRL pracował na PKP jako tormistrz, a PKP było i jest państwem w państwie, choć w kapitalizmie podzieliło się na różnie dziwaczne spółki, które przecież powołano nie w trosce o lepszą obsługę pasażerów, ale o zachowanie skamieliny.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*